Reklama

White 2115 "Rockstar: Do zachodu słońca": Gra gitara [RECENZJA]

Idol uzależnionej od internetu młodzieży, buntownik z Instagrama, koneser niekoniecznie tej najlepszej whisky. Nowy Łajcior to w końcu rockstar, a nie gwiazdor na pół gwizdka. I dosłownie, i w przenośni.

Idol uzależnionej od internetu młodzieży, buntownik z Instagrama, koneser niekoniecznie tej najlepszej whisky. Nowy Łajcior to w końcu rockstar, a nie gwiazdor na pół gwizdka. I dosłownie, i w przenośni.
White 2115 na okładce płyty "Rockstar: Do zachodu słońca" /

Na "Rockstar: Do zachodu słońca" White 2115 ostatecznie udowadnia, że niekoniecznie trzeba go traktować z przymrużeniem oka, jak to było w przypadku dwóch poprzednich płyt. Nie ma nawet znaczenia to, że dzieło rapera, młodej gwiazdy i pana, Bóg wie kogo tam jeszcze, jest do bólu przewidywalne. To właśnie tu jest najlepszy Łajcior, często uciekający od typowych hiphopowych schematów, odstawiający elektronikę na bok. Na pierwszym planie są beaty przepełnione gitarami, na których zostały położone niezbyt rozbudowane, aczkolwiek dające wiele do zrozumienia teksty. Jeśli gospodarz potrzebuje natomiast rapu to z wizytą wpadają Mata (znakomicie uzupełniający się z gospodarzem!), Szpaku i Białas ("Mam firmę windykacyjną / Jestem tu po to, żebyś oddał mi hołd" - no, nieźle).

Reklama


Debiutancki "Rockstar" oscylował pomiędzy pałą a dwóją w szkolnej skali i to tylko dlatego, że miał na swoim pokładzie absurdalnie chwytliwą "Californię". O wiele gorzej było z ubiegłorocznym następcą. "Młody Książę" to przetrapowana klęska na całej linii, w żaden sposób nie eksponująca wszystkich zalet White'a. Tu natomiast jest znaczna poprawa. Mimo niezbyt imponującego warsztatu wokalnego (i językowego, bo niepoprawne odmiany wyrazów, zapewne nieświadome, są zwyczajnie zabawne. Polecam się wsłuchać we fragment otwierającego numeru - "Bycie nikim, k***, miałem wpisane w DNA"), White cały czas pisze, tworzy hooka za hookiem i jakby wszystko robi od niechcenia. Dzięki temu wygrywa.

Na blokach mówią, że Łajcior to młody rockman. W dodatku zbuntowany aż za bardzo - piasek plaż, alkohole ("chciałem do woli pić"), wyroby tytoniowe, brak zmartwień o jutro. Aha, wiecznie niespełniony, goniący za marzeniami gwiazdor - "Jestem idolem dla wielu / Skończyłem tylko liceum". Przez to "Rockstar: Do zachodu słońca" to nie jest muzyka. To po prostu styl życia White'a, zwłaszcza wtedy, kiedy piosenki stają się zabawą, której nie do końca należy traktować poważnie. Ba, to nie jest też jeden gatunek - nie (t)rap, punk czy rock, a jeśli już mamy trzymać się podziałów, niech będzie to gitarowy pop nafaszerowany drugoligowym hip hopem pełnym pojedynczych linijek, a nie całych wersów.

White 2115 potrafi nagrać niezłą płytę. Pod warunkiem, że skupia się na sobie i rzuca beznadziejne, przebojowe wersy, które przez długi czas nie potrafią opuścić głowy. Reprezentant SBM Label nie stroni od mądrości - "Też byłem człowiekiem tylko w niemodnych spodniach" we "Wschodzie (Intrze)" czy "Bawić się spieszmy / Niedługo będzie wrzesień / Potem, k***, październik" w "Oh oh (Lalala)".

Potrafi też szybko i bezpretensjonalnie odpowiadać na pytania - "Co to za fura? / No szybka" w "Do zachodu słońca", dodatkowo tłumacząc w tym samym numerze, że ciągle nie jest mu po drodze ze służbami porządkowymi - "Patrz jak tańczy cały gang / Policję, bracie, p***". W "Helu" natomiast okazuje sporo uczuć i empatii - "Jestem bardzo uczuciowy / Dalej boli mnie, że Fredo nie żyje". Dobra, jest tu sporo zabawy, fast life i innych rozrywek, ale jest też pełno mocnych autobiograficznych wersów, które pozwalają spojrzeć na wokalistę nie tylko jako na bawidamka i człowieka, który nie wylewa za kołnierz. Nad nim czuwa tata, a nie Bóg, sypią się podziękowania dla mamy, jest sporo refleksji o tym, co było kiedyś.

Album zyskuje nie tylko dzięki White'owi, ale i kilku podkładom. Najlepiej jest wtedy, kiedy utwory brzmią jak "California", chociażby przebojowy manifest skacowanego żartownisia "Morgan", "Jesteśmy tu", "Porsche" czy punkowy "Johnny Knoxville". Gospodarz w takich klimatach czuje się naturalnie, swobodnie bawi się swoim wokalem, umiejętnie przechodzi z rapu do śpiewu, chociaż lekcje w tej materii by się jeszcze przydały. O wiele gorzej jest natomiast po drugiej stronie, gdy raper skręca w rejony, które skreślają go jako rasowego MC. Słabo sobie radzi na syntetycznych podkładach, beatach pełnych BPM-ów. Doskonale to słychać w "Davidzie", "Parę K" czy "Zachodzie (Outrze)" - gdzie im do quasi rockowych wygrzewów i hitowych letniaków?

"Rockstar: Do zachodu słońca" ciężko jest jednoznacznie ocenić. Pełno tu głupkowatych linijek, które (nie)stety zapadają w pamięci. Gitary, nie trapy, ale to jest właśnie najlepszy White - romansujący z popem, oddalający się od hip hopu. Otwarcie mówiący, że ma "g*** w głowie", nie silący się na moralizujące wersy i nie wstydzący się niczego. Przecież każdy był kiedyś młody, prawda?

White 2115 "Rockstar: Do zachodu słońca", SBM Label

6/10

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy