Recenzja White 2115 "Rockstar": Biało widzę

2115, ekipa Bedoesa, rozpoczyna ofensywę. Ale White praktycznie nie rapuje. Próbuje realizować się na polu nastoletniego popu. Słucha się tego tak, jak oglądałoby się niewidomego na polu minowym. Z troską, trwogą, niedowierzaniem i pytaniem "kto do tego dopuścił?".

Okładka płyty "Rockstar" White 2115
Okładka płyty "Rockstar" White 2115 

Raperzy od niepamiętnych czasów mieli kompleks rockmanów. Kiedy chłopaki z getta rozkręcali swoją czarną kulturę przebijając się do klubów, biali idole mas latali samolotami między stadionami i przebierali w grouppies w garderobie, zapełniając radio, telewizję i wypełniając wyobraźnię pokoleń burzą kudłów oraz opiętymi lajkrą tyłkami. Z czasem to się zmieniło, dziś to raperzy bywają wymieniani większymi literami na plakatach renomowanych festiwali, ale wyidealizowany motyw "gwiazdy rocka" tylko się przez dekady utrwalił, co słychać od Lil Wayne'a przez Kida Cudiego, po Posta Malone, czy - w wersji polskiej - od Tedego po Sobotę.

White właśnie dołączył do tego grona aspirujących. "Gram koncert co weekend, uuu uuu / jeszcze forsy się naliczę, uuu uuu / jeszcze k***a zapamiętasz moje imię, jaa jaa / chcę żyć jak gwiazdy rocka / chcę widzieć jak dojrzewam na fotach" - śpiewa w "Rockstar", numerze tytułowym i już wiemy, że to będzie długie i bolesne dla odbiorcy dojrzewanie.

W "Cry baby", newschoolowym pastiszu rock'n'rolla, "Łajcior" (tak, niestety) chciałby być drugim Jamesem Deanem, a prezentuje się jak wariacja w temacie ejtisowej gwiazdy jednego numeru pokroju Chesneya Hawkesa. Nie pamiętacie? I bardzo dobrze, to żart, który nawet wujek Google opowiada zażenowany.

W "Californii" z radia dolatuje Guns N' Roses (to już trzeba było Red Hotów, bo z tymi Gunsami to jak z demokracją w Chinach...). Jeden kawałek nazywa się "Jim Morrison", drugi "Kurt Cobain". "Chcę tylko spokój jak Kurt Cobain" - skamle White. Chyba "spokoju". "Mam włosy tak jak Kurt Cobain" - niestety tylko one, bo tak, to Courtney Love miała więcej testosteronu.

Te wszystkie balladowe gitary (matko święta, "Anioł stróż"), liryczne pianina, zlewające się fragmentaryczne melodie z poprockowego generatora są takie, że nawet buddysta nie skojarzyłby z Nirvaną, raczej ze Scorpions, góra Bryanem Adamsem. Straszny kicz bez dystansu do siebie i ironii. Producenci rzucili to na mniej lub bardziej trapowe bębny, a gospodarz wkroczył bez kompleksów, których powinien mieć akurat całą furę. Przekonuje o tym już pierwszy numer i wjazd z najbardziej krzykliwą, płaczliwą stylówką od czasu debiutu Kalibra 44 (ciekawostka: White znalazł się obok syna Magika w gronie "młodych wilków" rapowego portalu Popkiller).

Śpiew White'a brzmi źle - chwieje się, nie domaga w górnych partiach, stopień obciążenia autotunem i brak pomysłu na rozwinięcie linii wokalnych sprawia wrażenie obcowania z jednym, zapętlonym utworem, muzycznym "Dniem świstaka". Łajcior (naprawdę przepraszam) pisze jak raper, przez co wersy są napuchnięte od sylab, a wykonawca ściga się z bitem. Brzmi to fatalnie, bo brakuje dykcji i emisji. Chłopak nienaturalnie łamie wyrazy, przeciąga je, przez co rusz w ucho kłuje jakiś  "ideee-ał, "ca-cała noc", "na-lej" albo "mnieeeeee". To nie są piosenki, je trzeba umieć sobie zbudować. To nie jest śpiewanie, tylko amatorska, nieporadna wariacja w temacie.

"Rockstar" ma w sobie tyle rocka, co "Szkolna sympatia" dziewczynek z MY3. Płyta z której dowiecie się np., że White zna zapach róż, jechał 160 kilometrów przez miasto, chciałby mieć wytatuowane całe ciało i bardzo lubi przeklinać, wydaje się idealną ścieżką dźwiękową. Dla kogo? Dla zbuntowanych, niedostrzeżonych córek uciekających ze strzeżonych osiedli, by ktoś je w końcu (córki, nie osiedla) zauważył. "Wiem, wiem, twoi starzy będą wściekli / ty im nie odpiszesz, ty tylko wyświetlisz" to najlepsze wersy (nie licząc "Nowych kumpli" i "Sosu Mula" o których za chwilę) i autor chyba o tym wie, bo powtarza je w kółko.

Przykro mi się to pisze, bo przy wszystkich wadach płyty White zjednuje sobie sympatię jako człowiek. Jest prostolinijny, do wszystkiego doszedł sam i po prostu nie powiedziano mu "Stop, pomału" tak jak wtedy, gdy naraził się na śmieszność jadąc w internecie po Eminemie. To jest czas, gdy White powinien dorzucać zwrotkę czy refren do grupowych kawałków. Na koncerty chodzić na lekcje śpiewu. Pytać, eksperymentować, niekoniecznie publikować. Łajcior (obiecuję, już po raz ostatni), masz w "Nowych kumplach" fajne wejście, z kapitalnym startem w postaci "Czuję się dziś jak czwarty Migos, chociaż nie noszę tych Valentino / i który już miesiąc już walę wino / i który już tydzień mi panie piszą".

Ale wyrzuć tę sterylną gitarę, podmień clapy, rozrzedź trochę ten koncentrat ze słów, przestań gadać o legendzie, bo legendą to możesz być co na razie na mapie 2115 i to tylko dlatego, że Blacha zrobił na swojej płycie ordynarne trapopolo. W "Sos Mula" dałeś radę, nawet jeśli Białas wypada na twoim tle jak profesor, a przestawianie akcentów (sekwencja: kalendarz / kaleka / tragedia) jest dość rozpaczliwe, to gra to z tym uklubowionym bitem.

Mogę skreślać płytę, nie skreślam autora pomny tego, jak wielki skok wykonał Bedoes między debiutem a "Gustawem" (szkoda, że potem przestał skakać). Jak na razie White isn't the new black, oj nie, ale powodzenia. Do wygrania jest więcej niż ślepy zachwyt szalikowców, którym i tak jest idealnie wszystko jedno co nagrywasz, i rola mema.

White "Rockstar", SB Maffija

2/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas