Taylor Swift "Midnights": Słodkie nic
Andrzej Kozioł
O tym albumie mówiło się od tygodni. Taylor Swift wypuszcza tajemniczy album. Nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał. Taylor zamknięta pewnie w strzeżonym przez Secret Service bunkrze siedzi z gitarą i coś dla nas pisze. Co to będzie? – pytałem znajomych. Nie wiem – odpowiadali. Nikt nic nie wiedział, ale każdy się domyślał.
Oglądając ostanie Tik-Toki Taylor Swift można było odnieść wrażenie, że inspirowane były nieco internetową twórczością Davida Lyncha. Reżyser, oprócz codziennej prognozy pogody dla Los Angeles, dostarcza fanom losowanie "numeru dnia". Ze słoika wyciąga jedną kulkę z numerem, który wedle jego ustaleń, jest numerem danego dnia. Wczoraj na przykład wylosował dwójkę. Taylor w podobny sposób dawkowała fanom wiedzę o tytułach piosenek z albumu "Midnights". W mocno retro stroju, z mocno retro muzyczką w tle losowała kulkę z numerem, która powiązana była z tytułem piosenki. Miało to swój klimat, muszę przyznać. Czyżby mroczny pop miał wziąć górę na albumie?
Dostaliśmy zatem wiedzę o tytułach, ale nic poza tym. No może jeszcze klilka detali o tym, kto produkuje i pomaga przy nagraniu "Midnights". Głównym nazwiskiem jest tutaj Jack Antonoff, który wspierał już Taylor przy albumach "Lover" i "Folklore". Pojawiało się też sporo spekulacji graniczących ze spiskowymi teoriami. Czy to jakieś stare, obiecane kiedyś przez Taylor piosenki? Czy będzie o relacjach z facetami? Czy może rozliczenie z hejtem i branżą?
Gdzie jest Lana?
Czym więc jest "Midnights"? To miałki i nieciekawy album z piosenkami. Nic nadzwyczajnego. Nie, nie boję się powiedzieć tak o albumie wielkiej gwiazdy. Gwiazdy, która chyba trochę ostatnio przygasa. Nie mam w sobie tego strachu, bo już dawno przestałem bronić kiepskiej twórczości poprzednim dorobkiem. Nie ma na to czasu. Na płycie mamy więc dwadzieścia piosenek, które przy pierwszym słuchaniu zlewają się niemal w jedną, przydługą suitę.
Album otwiera utwór "Lavender Haze", który sprawia wrażenie nakładających się na siebie wszystkich piosenek z płyty. Jeśli to celowy zabieg, to pochwalam. Można dzięki temu wiedzieć, czego się spodziewać. Włączyłem więc wszystko po kolei i czekałem na piosenkę z Laną del Rey. Przegapiłem. Naprawdę "Snow On The Beach" zupełnie mi umknęła, bo nie dość, że nie usłyszałem nawet Lany del Rey, to cała piosenka była po prostu nijaka. Wrzucenie "fuck" do tekstu, nie sprawi, że będzie bardziej od innych intrygująca.
Światełka w tunelu
Większość utworów na płycie zalatuje synth-popem z lat osiemdziesiątych, co nie jest złe, ale zaczyna się już z lekka przejadać. Ile razy metrum 4/4 wybijane na automacie perkusyjnym może zachwycić? Na tym albumie słychać niemal wyłącznie syntetyczne dźwięki. Brakuje tutaj żywego grania. Wyjątkiem jest piosenka "Bigger Than The Whole Sky", gdzie słychać w tle szarpanie strun akustycznej gitary. Miłe to. Chyba najmilsze na tej płycie.
Bo są na "Midnights" światełka w tunelu jak choćby lekko ponure i wciągające zawodzącym syntezatorem "Maroon". Jest też "Bejeweled", gdzie Taylor wpadła na bardzo ciekawą linię melodyczną skaczącą po dość prostym rytmie. Utwór "Anti-Hero" też nie wypada najgorzej, ale znów, wyłącznie za sprawą ciekawych wokali TS, bo muzycznie ta sama nuda.
Słodkie nic
Dostaliśmy więc od Taylor Swift dwadzieścia piosenek (13 o północy, a 7 kolejnych o trzeciej nad ranem), które bez problemu zapomniałbym do poniedziałku, ale radio mi na to nie pozwoli. Przecież Taylor Swift wydała nowy album! Będę więc słuchał tej płyty jeszcze długo (niekoniecznie z własnej woli) i może nawet ją kiedyś polubię. A tymczasem, posługując się tytułem jednej z piosenek na albumie, "Midnights" to takie "Sweet Nothing".
Taylor Swift "Midnights", Universal
4/10