Taylor Swift "Lover": Jaśniejsza strona popowej mocy [RECENZJA]
Panie i panowie, czy możecie powstać? Wchodzi księżniczka popu - szczęśliwa, zakochana, silniejsza niż zwykle.
Od czasów "Red" wszystkie jej single, teledyski, wypowiedzi i przede wszystkim płyty, są wydarzeniem. Na wielką, międzynarodową skalę. Tym razem obyło się bez milczenia, dziwnych wydarzeń, konfliktów (co tam słychać, panie West?) czy marketingowych sztuczek. "Lover" broni się samo, i mimo że nie zawsze jest tu idealnie, to wydaje się, że nie ma to większego znaczenia. Cieszy sama Taylor - ciesząca się życiem, spełniona kobieta, która w końcu znalazła swoje miejsce na ziemi z wymarzonym partnerem u boku.
Co ważne, Taylor Swift udała się nie lada sztuka - po raz kolejny nagrała płytę, do której ciężko się przyczepić (chociaż ponownie nie zaszkodziłoby jej skrócenie o kilka numerów), ale znajdą się i tacy, dla których jej rozwój i poszukiwania mogłyby nie istnieć. Będą narzekać, że kiedyś, w czasach jej przesłodzonego country i braku Donalda Trumpa na najwyższym szczeblu, któremu dostało się od niej nawet i tutaj, było zdecydowanie lepiej. Bardziej po amerykańsku, nie światowo. Niewinnie, bez odkrywania siebie i zdradzania tajemnic. I znowu - czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Nie, bo "Lover" to kolejny ważny krok w karierze artystki.
Każda jej płyta była zupełnie inną kliszą, ale i ich punktem wspólnym były hity, łatwo wpadające w ucho refreny, chwytliwe melodie i słodki, urzekający głos. To wszystko, a nawet jeszcze więcej oferuje "Lover". Jest tu pewność "Red", przebojowość "1989" i bunt "Reputation". Bez wielkich muzycznych rewolucji, za to z odniesieniami do lat 80. i 90. Oprócz radiowych hitów jak "Cruel Summer" czy "The Man" znalazło się również miejsce na nastrojowe ballady (fantastyczne "Soon You'll Get Better") czy powrót do dawnych klimatów w "Paper Rings". Zdarzają się też nieoczekiwane skręty w stronę bardziej rozmarzonego popu, gdzie najjaśniej świeci "The Archer".
Kompozycje Jacka Antonoffa i samej Taylor, którym pomogli też m.in. hip-hopowy producent Sounwave i Frank Dukes, to nie tylko świetnie napisane melodie. To również dobre aranżacje, które skrywają w sobie wiele niespodzianek. Za najlepszy przykład niech posłużą pięknie wplecione instrumenty dęte w "It's Nice To Have A Friend", niby niepozorne, ale będące największym walorem piosenki.
Czy to może być płyta dla złamanych serduszek i tych, którzy szukają pocieszenia? Nie do końca, bo nie ma tu miejsca na wyżalanie się i szukanie winnych. Taylor Swift jest niezależna, silna, pewna siebie i nie boi się wyrażać swoich uczuć. Co chwilę daje do zrozumienia, że jest dla kogoś całym światem, opowiada o matce w "Soon You’ll Get Better", broni słabszych w "Miss Americana & The Heartbreak Prince" i "You Need To Calm Down", natomiast w "The Man" zastanawia się, co by było, gdyby była... facetem.
Już dawno w mainstreamowym popie nie był tak pogodnej płyty, momentami wręcz zarażającej uśmiechem, na której udało się tak sprytnie przemycić poważniejsze treści. Może i warto by było skrócić o kilka utworów, a o gościnnym występie Panic! At the Disco najlepiej zapomnieć, ale to i tak wszystko ginie pod przykrywką szczęścia. I nic tego nie zmieni, dlatego warto.
Taylor Swift "Lover", Universal Music Polska 7/10