Swans "The Beggar": Gigantomanii ciąg dalszy [RECENZJA]

Paweł Waliński

Były zapowiedzi, że oto nastąpi zmiana składu, że powstanie zupełnie inna iteracja Swans. Okazało się to wszystko i prawdą, i nieprawdą.

Michael Gira jest liderem zespołu Swans
Michael Gira jest liderem zespołu SwansJordi Vidal/RedfernsGetty Images

W ubiegłym roku Michael Gira w ramach fundraisingu wydał zestaw akustycznych demówek zatytułowany "Is There Really a Mind?". Skoro fundraising, to fundraising, jednak zabieg z demówkami jest o tyle niefajny, że trochę odbiera z przyjemności pierwszego obcowania z nowymi kompozycjami Swans. Szczęśliwie rzeczone demówki, bardziej przypominające nagrania Angels of Light, a więc projektu Giry istniejącego podczas przerwy w działalności Swans, brzmieniowo bardzo różniły się od efektu końcowego, jaki uzyskano na "The Beggar". Jednocześnie trop Angels of Light wydaje się o tyle kluczowy, że nowa płyta lokalizuje się gdzieś pomiędzy ostatnimi dokonaniami Swans, a brzmieniem Angels of Light właśnie.

Co zostało z ostatnich płyt Swans? Gigantomania. Kolosalność. Nowe nagranie to dwie płyty dające (sic!) aż niemal 122 minuty muzyki. Nawet gdyby nie był to Gira, a jakaś składanka największych hitów ejtisowego post-punka, taka długość byłaby wyzwaniem. Ale to jednak Gira, więc wyzwanie tym większe. Pozostał też niewysłowiony, ale od zawsze wygrywany imperatyw, każący Swans być zespołem konfrontacyjnym, nieprzyjemnym w odbiorze, bolesnym, wypruwającym emocjonalne flaki, robiącym wiwisekcję na żywym, nierzadko własnym, organizmie. Znany to i lubiany ciąg dalszy emocjonalnych idiosynkrazji Giry, o którym przecież od zawsze wiadomo, że przyjemnym człowiekiem nie jest. Że to tyran, cham, buc, a w obliczu tak przejść jakie z nim miała Jarboe, jak i stosunkowo niedawnych oskarżeń o próbę gwałtu ze strony Larkin Poe, również przemocowiec. Kolejną niezmienną jest też to, jak bardzo "The Beggar" jest transowy. Raptem dwa numery schodzą poniżej 6 minut, najdłuższy zaś "The Beggar Lover (Three)" liczy ich sobie aż 44. A dodać do tego należy kolejną stałą: repetytywizm i rytualizm.

Co z kolei jest nowego? Brzmienie. Na "The Beggar" Thor Harris nie bije już w gonga, Swans nie mają ambicji roznosić hałasem i natężeniem dźwięku wszystkich okolicznych budynków. Brzmienie złagodzono, z jednej strony zbliżając się do rzeczy w rodzaju Godspeed You Black Emperor!, a z drugiej własnej twórczości gdzieś z okolic "Soundtracks for the Blind". Na dobrą sprawę, gdybyśmy powiedzieli, że jest to nagranie post-rockowe z wyraźnym uwzględnieniem eksperymentalnych wtrętów, nie bylibyśmy szczególnie daleko od prawdy. Na ile sumuje się to na nowość, a na ile po prostu przestawianie starych klocków, ocenić musicie już sobie sami.

"Los Angeles: City of Death" to też chyba najbliższe wesołej piosence rockowej, co Swans nagrali od wielu, wielu lat. Trochę to po linii co szybszych i krótszych numerów z "Leaving Meaning". "Michael Is Done" właściwie lepiej mieściłoby się na płycie wspomnianych Angels of Light, czy może bardziej wręcz na "Children of God". Tak psychodelicznego odlotu w krainę różowych pelikanów Gira nie zaliczył już dawno. W dodatku jak na złość z tekstem, który na myśl przywodzi a to trochę "Mother, My Body Disgusts Me" z "Filth", a to "You're Not a Real Girl" z "COG". Uspokojenie trwa w "Unfloding", by przygotować słuchacza na dziesięciominutowy utwór tytułowy, który dowodzi, że nawet jeśli nowa płyta Swans brzmi inaczej, niż to co grali przez ostatnie trzynaście lat, to gdyby z muzyki usunąć zjawisko crescenda, Gira pewnie tupnąłby nóżką i zamknął się w szafie, wychodząc tylko raz dziennie w celach gastronomicznych i higienicznych.

"Jestem po*ebem bez przebaczenia / wspinającym się właśnie po twojej wewnętrznej nodze / Jestem insektem w twojej koszulki nocnej / szukającym miejsca, by błagać / Teraz każde słowo to nowy początek / kiedy nie mam już nic do oddania / Co jeśli ukradnę dziecko wewnątrz ciebie? / Czy będę pamiętał jak żyć?", więc... sami rozumiecie, dobrze znany niepokój i nienawiść do samego siebie. Klasyczne Swans. Oprócz tego, gdyby ten numer odswansić, dać wybrzmieć fajnej partii gitary i sekcji rytmicznej, mielibyśmy z tego nielichy post-punkowy przebój. Zdobne w chóry "Ebbing" to już Gira topniejący, by zlać się z absolutem świata, czy inne tam new age'owe tałatajstwo na egzotycznej plaży przy zachodzie słońca. Pierwszy dysk zamyka filmowe w brzmieniu, noirowe w nastroju "Why Can't I Have What I Want Any Time That I Want?". Piękna kołysanka gothic country, godna epoki wielkiej depresji 1929-33.

I gdy już chciałoby się zamknąć, przynajmniej jednorazowo, temat nowej płyty Swans, uświadamiamy sobie, że jesteśmy w jej połowie, czeka na nas bowiem dysk numer dwa, gdzie poza dziewięciominutowym hałaśliwym zamykaczem w postaci "The Memorious", czeka nas wiśniówka na torcie w postaci wspomnianego 44-minutowego kolosa "The Beggar (Three)". Muzycznie to tak najcięższy w odbiorze, jak niosący największą nagrodę fragment "The Beggar", startujący strojącą się orkiestrą, przechodzącą w abstrakcyjny kolaż, na który składają się drone'y, smyki, chóralne damskie wokale, perkusjonalia, maszynowa industrialna rytmika, melodeklamacje oraz motywy rekurencyjne wobec utworów z pierwszej części płyty. Trochę to mokry sen entuzjasty free jazzu, trochę bezcelowa wprawka LaMonte Younga, a trochę powód, dla którego nigdy nie chodziliście na Poznańską Wiosnę Muzyczną. Czyli jak by nie patrzeć, rzecz godna uwagi, choć wielce konfundująca.

Niedawno w swojej banieczce komentariatu spotkałem się z mocną opinią, że Swans to prawdopodobnie najbardziej przehajpowany projekt w historii muzyki niezależnej i że tak właściwie pal sześć wszystkie ważne i arcyważne kapele, które powołują się na nich jako inspirację, po trylogii "Filth", "Cop" i "Greed" właściwie nie zrobili już niczego ciekawego poza przegadywaniem w kółko, na różne sposoby i często niepotrzebnie tych samych kwestii, tej samej treści i tych samych patentów. Mocna to opinia i pewnie tak ryzykowna, jak i nieuprawniona. Albo nie do końca uprawniona, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że na pewnym etapie kariery (sami dobierzcie go sobie, zależnie od własnych sympatii w ramach ich dyskografii), Gira przydzwonił w ścianę i czy przebił ją, czy nie, kręci się obecnie wokół gruzowiska i po mickiewiczowsku śmieszy (ależ tak!), tumani, przestrasza. Czy kupicie to po raz kolejny, zależy pewnie od waszej indywidualnej historii ze Swans. Jedno pewne. Na "The Beggar" nadal jest dużo dobrej, inteligentnej muzyki. W dodatku w żadnym podręczniku muzyka nie stoi, że ma obowiązek za każdym razem rozwalać kolejną ścianę, czyż nie?

Swans "The Beggar", PIAS

8/10

Okładka albumu Swans "The Beggar"materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas