Książki muzyczne. "Swans. Ofiara i transcendencja": Jak pójdziesz tędy, to cię zabiją [RECENZJA]
Kiedyś słyszałam taką opinię, że żeby słuchać Swansów, trzeba mieć dziwny gust muzyczny i jakąś chorobę psychiczną. Okazuje się jednak, że nawet, żeby grać w Swansach, trzeba chyba mieć jakieś zaburzenie. Bo nikt normalny nie wytrzymałby z apodyktycznym Girą. Co zresztą potwierdza sam Gira.
"Swans. Ofiara i transcendencja" to teoretycznie książka o zespole (posłuchaj!). Cała historia zaczyna się jednak od dzieciństwa Michaela Giry, które zresztą łatwe nie było. Muzyk później mówi, że pierwsze lata życia nie miały żadnego wpływu na jego twórczość, ale... Czy serio problemy w domu, uzależnienie się od narkotyków w wieku, w którym normalnie raczej bije się pokrzywy kijami, ucieczka przez pół świata i w końcu trafienie do więzienia, może nie wpłynąć na dalsze życie? Nie wydaje mi się, ale psychologiem nie jestem.
Grunt, że w końcu nadszedł punkt przełomowy i Gira zajął się sztuką. Sztuką, bo muzyka nie była pierwsza. Najpierw były performansy. Na przykład taki, podczas którego Gira był przywiązany do słupa i trzymał w rękach wiertarkę, którą chciał przewiercić każdego, kto się do niego zbliżył. To jeszcze nie jest aż tak szokujące, ale zapewniam, że w książce można poczytać o dziwniejszych akcjach. Po prostu wstydzę się o nich opowiadać.
Gdy Swansi zostali już powołani do życia, wydawało się, że mają szansę zawojować świat. Mieli dobrych muzyków, pracowali nad detalami ciężko jak mało kto, wprowadzali innowacje nie tylko w świecie nut, ale też sprzedaży płyt i współpracy z wytwórniami. No i mieli genialnego Girę. Tylko że... gdyby nie Michael, nie byłoby Swansów, ale gdyby nie Michael, nie byłoby też problemów Swansów.
Od początku tworzył wokół siebie mroczny, negatywny image. Już pomijając muzykę, która mogła wywoływać w odbiorcach niepokój... Nawet salę prób mieli w takim miejscu, do którego nie chcieli dojeżdżać taksówkarze. "Po jednej stronie czysty chodnik, a po drugiej płonie przewrócony samochód. ‘Mike, tam pali się samochód’, a on na to: ‘Jak pójdziesz tędy, to cię zabiją. Jak pójdziesz w drugą stronę, dostaniesz cappuccino’" - wspomniał brat muzyka. Wewnątrz sali z kolei wisiała pętla z plecionej liny, którą "traktowali jak maskotkę".
W dodatku Gira kłócił się ze wszystkimi i o wszystko. Wielu ludzi doprowadził do tego, że zrezygnowali z udziału w trasie z dnia na dzień. Był apodyktyczny, a kiedy coś mu nie pasowało (czyli zazwyczaj), wyżywał się na swoich muzykach. Wydawałoby się, że wszyscy będą go nienawidzić, co? Otóż nie. Wszyscy wspominają go jako inteligentnego wizjonera. Kilka historii sprawia nawet, że sama pomyślałam: "Kurcze, to chyba całkiem uroczy gość".
Muzyka Swansów nie jest prosta. Nie w jednym klubie doprowadziła do spalenia wzmacniaczy. Nie jedni uciekali przez zbyt duże natężenie dźwięku. Większość osób koncert Swans wspomina, jako najgłośniejszy koncert w życiu, ktoś mówił nawet, że "wolałby stać na pasie startowym lotniska Heathrow, niż słuchać czegoś takiego". W książce poznajemy tę muzykę od drugiej strony. Poznajemy tę wielką wizję, która popychała Swansów do eksperymentów.
"Ofiara i transcendencja" to też opowieść właśnie o transcendencji i o muzykach zespołu, którzy pomimo sławy na całym świecie, musieli po powrocie z trasy szukać fuch w budowlance. Znalazło się tam też miejsce nawet dla Beastie Boys i polskich wzmianek - tu polecam sobie zestawić z historiami z "Dzikiej rzeczy" Rafała Księżyka.
I najważniejsze - to książka w pełni mówiona. Nie mamy tutaj żadnych wtrętów narratora, są tylko wypowiedzi ułożone chronologicznie i pokazujące jedną osobę czy sytuację z kilku stron. Przeraża mnie to, ile pracy wykonał autor, ale podziwiam efekt, jaki osiągnął. Nie można też nie docenić szczerości samych bohaterów.
"Swans. Ofiara i transcendencja" to pozycja obowiązkowa dla fanów Swansów - wiadomo. Ale myślę, że nie tylko dla nich. Książka świetnie oddaje realia czasów, o których opowiada, daje też motywację tym, którzy uważają, że istnieją rzeczy niemożliwe. Patrząc na historię tego zespołu, okazuje się, że naprawdę chyba wszystko się da. Wystarczy tylko znaleźć zdeterminowanego geniusza, który czasem potrafi być czarujący.