Shania Twain "Queen of Me": Królowa może być tylko jedna... i to nie ona [RECENZJA]

Paweł Waliński

Problemem dzisiejszego świata jest nadpodaż. Właściwie wszystkiego. Często powstaje z tego biały hałas/szum. Szum nie tylko w sensie fizycznym, jak dźwięk pracującego agregatu w lodówce, ale również informacyjny. Nowa płyta Shanii Twain doskonale się w to zjawisko wpisuje.

Okładka albumu "Queen of Me"
Okładka albumu "Queen of Me"materiały prasowe

Pamiętam, że ćwierć wieku temu zdarzył się taki sezon czy nawet dwa, kiedy Shania Twain zdawała się wyskakiwać zewsząd: z (nomen omen) lodówek, pawlaczy, kratek odpływowych i pasztetów. Nie dziwota, jej trzecia, wydana w 1997 roku, płyta "Come on Over" do dziś jest najlepiej w historii sprzedającą się płytą z muzyką country, najlepiej w historii sprzedającą się płytą artystki kanadyjskiej oraz figuruje w Księdze Rekordów Guinessa jako najlepiej w historii sprzedająca się płyta artystki solowej, jak również najlepiej sprzedająca się w USA płyta artystki solowej. Skomplikowane trochę te kategorie, ale pilotowana przez fajne single "Man! I Feel Like a Woman" i "That Don't Impress Me Much" po prostu robiła robotę.

Shania Twain poprawiła potem jeszcze w 2002 płytą "Up!" (single "I'm Gonna Getcha Good" i "Ka-Ching!"), dowodząc przy okazji, że nie może żyć bez wykrzykników w tytułach piosenek i nagle... znikła. Powodem był rozwód, problemy osobiste i chęć skoncentrowania się na wychowaniu syna. Artystka wróciła z niebytu w 2017 roku bardzo letnio przyjętym albumem "Now". A teraz wydała owego następcę.

W tekstach podobnych niniejszemu doskonale sprzedają się historie o tym, jak spotyka się dwójka artystów, albo artysta i producent, a chemia między nimi sprawia, że dzieją się rzeczy wielkie, historyczne. Weźcie sobie Dead Can Dance, Cocteau Twins albo Ricka Rubina ze Slayerem czy Danzigiem, wreszcie Timbalanda z Nelly Furtado. Dużo w tym pewnie dorabiania mitologii i niedoceniania zwykłego farta.

Jednak w przypadku "Queen of Me", jak i "Now", wydaje się, że ten trop coś w sobie ma. Kiedy bowiem pani Twain miała za producencką konsoletą byłego męża, Roberta "Kundla" Lange, robiła rekordy i chcąc nie chcąc miała wpływ tak na historię muzyki pop, jak i country, choćby inspirując pewną małą dziewczynkę z Reading w Pensylwania. Dziewczynkę, którą świat później poznał jako Taylor Swift. Gdyby jednak w owej epoce Shania miała taki materiał, jak obecnie, mała byłaby szansa, że zainspiruje kogokolwiek.

"Queen of Me" wypełniają pozbawione minimalnej ambicji popowe straszydła, zaledwie czasem stylizujące się na country. Numery z rozdzielnika i to takiego nie najwyższych lotów. Dodatkowo cały materiał tragicznie przeprodukowano w studiu, a przy wokalach odpalono vocodera. Taki wyścig - nie wymawiając wieku - dojrzałej kobiety z młodszymi od niej ponad dwukrotnie współczesnymi gwiazdkami popu ani nie wypada przekonująco, ani nie jest w jakimkolwiek stopniu skuteczny. "Queen of Me" bardzo stara się być gładką i śliską, żeby podobać się wszystkim. A podobać się wszystkim to tak naprawdę nie podobać się do końca nikomu. No, chyba że jest się Beatlesami. A już wtórnie inspirować się tak jeden do jednego rzeczoną dziewczynką z Reading, jak w utworze tytułowym... no trochę jednak żenująca sytuacja.

Ponure są również generyczne nonsensy w tekstach. Spójrzcie sami: "Zacznijmy budzić się śniąc/I ubierać się szalenie jak supergwiazdy/Nie otrząśniemy się z tego uczucia/Dziś w nocy ruszamy na Marsa". Serio? Takie parady to raczej poziom Eurowizji Junior, niż coś przynależnego kobiecie, którą - w teorii - na tym etapie życia powinna mieć cokolwiek mądrego do powiedzenia o sprawach ważnych i najważniejszych.

Płyta zła. Bardzo niepotrzebna. Trochę plucie na własny pomnik. Może dobrze, że pomnik ów jakoś taki mało wyeksponowany ostatnio. Zdecydowana większość świata może nie zauważyć plwocin.

Shania Twain "Queen of Me", Universal

3/10

Czytaj także:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas