Sammy Hagar and the Circle "Crazy Times": Tatko naklei plasterek na kukę [RECENZJA]

Paweł Waliński

Znacie pojęcie "comfort food"? Słowniki podają, że jest to tradycyjne jedzenie posiadające znaczenie sentymentalne. U nas pewnie jakieś pierogi, bigos albo mielone babci. W Stanach klops, makaron z serem czy chowder. W muzyce Sammy Hagar and the Circle.

Okładka albumu "Crazy Times"
Okładka albumu "Crazy Times"materiały prasowe

Rozumiem, że marketing nie jest od brania jeńców. I że "supergrupa" brzmi lepiej, niż "goście, co grają/grali też w innych znanych kapelach". Ale termin to ostatnio mocno nadużywany, a więc wytarty niczym onuce bolszewickiego gieroja. Bo czy serio można tak nazwać grupę, w której gra były wokalista wielkiej kapeli, jej pierwszy basista, syn nieżyjącego perkusisty jeszcze większej kapeli oraz w miarę mało znany gitarzysta? A do tego się jednak skład The Circle sprowadza. Słabo trochę jak na "supergrupę", co? Ale marketing zostawmy ludziom o ubogim życiu psychicznym i przejdźmy do meritum. A więc muzyki.

To już trzecia płyta zespołu i próżno szukać tu jakichś specjalnych udziwnień. Muzyka ściele się gdzieś na rozstaju dróg między klasycznym rockiem, muzyką country oraz bluesem, na dobrą sprawę wypadałoby ją więc nazwać czymś na kształt hard rockowej americany. Panowie słusznie nie próbują wymyślać na nowo koła, bo od pierwszej minuty słychać, że na takich właśnie dźwiękach zjedli zęby mleczne, jak również część stałych, bo średnia wieku wynosi tu 64 i pół roku. I wszystko tu działa jak powinno. O rzeczonej bliskości rocka i country przekonuje choćby "Pump It Up". Przy czym należy zaznaczyć, że to nie jakieś tam Mrągowo i Lonstary, tylko raczej Jason Isbell czy Parker Millsap.

Bluesowy "Slow Drain" jest tak siłowy, że nieomal ociera się o stoner rocka, co należy poczytać za komplement. "Be Still" brzmi jak żywcem wyjęte z najlepszych czasów Bon Jovi, a i wokal operuje tu i frazą i vocal fry (z braku laku przetłumaczmy to jako "chrypkę"), a'la Piękny Janek. Numer tytułowy to z kolei funkująca petarda trochę w stylu Jane's Addiction. Gdyby podmienić Hagara na Farrella, spokojnie mógłby trafić na ich ostatnią płytę. Funkuje też, zgodnie z tytułem "Funky Feng Shui", tylko to trochę funkowanie a'la Fishbone albo Primus. Ale chyba najmocniejszy cios to "Childhood's End", zdecydowanie najbardziej intensywny na płycie i z bardzo ciekawą linią melodyczną.

Jasne, ze wokalnie Hagar mając na karku 75 wiosen nie ma już tej mocy, jak kiedyś. Ale sprytnie to ogrywa, trochę na modłę, którą znamy z dokonań późnego Roberta Planta, jak choćby w "Father Time". I słusznie, bo można kopać się z narowistym koniem i nigdzie nie dojechać albo spokojnie pokonać tę samą drogę na spokojnym kucyku. Takie podejście to tylko dowód rzemieślniczego rozsądku. I rozsądek tu jest kluczem: bo "Crazy Times" to album kompletnie nie szalony. Nic a nic. Bardzo zachowawczy, właściwie idealny średniak.

Zapewne zyskuje jeśli jesteście właścicielami volvo w kombi czyli tzw.(grand)dad wagon, bo tym właśnie jest - dad rockiem. I jest to tatko może bez szczególnej fantazji, ale taki, na którym można polegać. Ze szkoły odbierze, plasterek na kukę naklei, w prostych słowach udzieli mądrej porady życiowej i przyniesie kakałko na pierwsze złamane serduszko. I spoko. Takie płyty też są przecież potrzebne.

Sammy Hagar and the Circle "Crazy Times", Warner

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas