Royal Blood "Back to the Water Below": Ponury powrót z dyskoteki [RECENZJA]
Paweł Waliński
Dwa lata temu pisałem, że to dobrze, że nieodrodne dzieci Jacka White'a (albo kseroboje, jak wolą niektórzy) poszły do dyskoteki. Gorzej, że obecnie z niej wyszli. Bo ujawnia się smutna dosyć prawda o duecie.
Nie mają coś ostatnio szczęścia chłopaki z Royal Blood. Nie dalej, jak w maju tego roku podczas festiwalu w Dundee Mike Kerr, widząc, że publiczność - wedle jego oceny - nie reaguje wystarczająco entuzjastycznie, począł marudzić, że najwyraźniej nie znają się i nie lubią muzyki rockowej. Potem dodał jeszcze, że żałosnym jest, że zespół musi sam siebie oklaskiwać. Potem jeszcze było zejście ze sceny i dwa fucki wymierzone w tłum. Reakcja w social mediach nie mogła być inna: Royal Blood zostali wyśmiani jako zepsuci gówniarze, którym sodówa uderzyła do głowy. Ale to nie koniec problemów duetu, czego dowodem ich najnowsze nagranie.
Faktycznie, jak pisałem we wstępie, zespół wycofał się z dyskoteki, w której wizyta przyniosła im dwa lata temu bardzo przyzwoite nagranie. No i niestety okazało się, że "powróciwszy do korzeni", poza patentami faktycznie brzmiącymi jak tępym toporem urąbane White'owi nie ma szczególnie wiele do zaproponowania. Brakuje tu a to sensownego przywalenia po buzi, może poza "Tell Me When It's Too Late" (a i to oczywiście bezczelne klonowanie White Stripes), a to niespecjalnie dobrze prezentuje się poziom kompozycji.
Wszystkie są po prostu zrobione na jednym, katowanym do znudzenia patencie, a jednocześnie wyprodukowane w sposób nieprzekonujący - jakby za lekko, bez pazura. Zaufanie własnym możliwościom producenckim w tym przypadku ewidentnie zawiodło. I zamiast solidnej dawki siłowego granka, mamy coś jak świnka morska. Ani to świnka, ani morska. Ani to solidny gitarowy rock, ani jakaś chimera rocka i popu.
Tam, gdzie nie udają White'a, Kerr i Thatcher kserują dosyć bezczelnie Josha Hommego, jak choćby w "Pull Me Through", albo dosyć wprost Beatlesów ("There Goes My Cool", bodaj najlepszy moment płyty), a nad całością wisi ponury duch zrezygnowania. Im się po prostu już nie chce, ani modyfikować czegokolwiek w swojej metodologii, ani zapuszczać się na nieodkryte jeszcze wody, a liczba klocków, które dotąd przestawiali, już zwyczajnie nie wystarcza.
Smutne to dosyć i stanowi chyba ostateczne potwierdzenie, że rację mieli ci, którzy na swoim mentalnym rockowym regaliku trzymali Royal Blood półkę-dwie niżej niż albumy White Stripes i Queens of the Stone Age. Polubią tę płytę pewnie fani popularnego ponad umiejętności zespołu Muse. Natomiast jeśli chcielibyście posłuchać naprawdę dobrego rocka zagranego z polotem i takim feelingiem, że głowa mała, to sięgnijcie po taką ekipę ze Szwecji, która zwie się Hellacopters. To właśnie trochę kosztem takich (genialnych) grup jak Hellacopters, Royal Blood zdobyli popularność, nie tylko w naszym kraju.
Royal Blood "Back to the Water Below", Warner Music
5/10