Roisin Murphy "Hit Parade": Zwierzę osobne i kontrowersyjne [RECENZJA]

Paweł Waliński

Któryś z zagranicznych krytyków zauważył, że właściwie od trzech dekad Róisín Murphy demonstruje jakąś niebywałą muzyczną wsobność i oddzielność, że jej sceniczna persona to coś z gatunku Davida Bowie czy Grace Jones - po prostu nie istnieje nikt tak naprawdę do niej podobny. "Hit Parade" wydaje się potwierdzać tę obserwację.

Roisin Murphy wydała album "Hit Parade"
Roisin Murphy wydała album "Hit Parade"Associated PressEast News

Czy to w duecie z Markiem Brydonem, jako Moloko, czy już na własnych śmieciach Murphy zawsze oferowała też muzykę przystępną, z bardzo czytelnym rodowodem, ale jednocześnie piekielnie inteligentną. Nieinaczej jest w przypadku "Hit Parade", choć tym razem dzieło wokalistki oraz didżeja Koze idzie w odrobinę inne brzmieniowo miejsca, niż te, które Murphy eksplorowała uprzednio.

Recenzja Roisin Murphy, "Hit Parade": Zwierzę osobne i kontrowersyjne

Słychać to już w spotniałym, pościelowym IDM-ie "What Not To Do", ale również w sowizdrzalskim r'n'b "CooCool". Jak w przypadku wielu płyt ukazujących się ostatnio, materiał na nie, aranżacje i wreszcie nagrania miały miejsce podczas pandemii, co skutecznie utrudniało muzykom pracę i skazywało na kontakt nie osobisty, ale nierzadko wyłącznie zdalny. Stąd też zapewne aż sześcioletnia przerwa, jaką Róisín zafundowała swoim fanom. I pewnie w tych właśnie czynnikach wypadałoby upatrywać powodów tak odważnego wyjścia z dyskoteki, zerwania z puszczaniem oka do synth popu czy nawet italo disco.

W efekcie dostajemy muzykę wcale nie gorszą niż uprzednio, ale zdecydowanie inną. Gdyby nie współczesne wątki brzmieniowe, spokojnie można by osadzić "Hit Parade" w krainie r'n'b i soulu lat siedemdziesiątych albo w epoce jego revivalu w najntisach. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby istniały maszyny czasu i kilka numerów stąd podprowadziły sobie podówczas TLC czy wręcz Shanice (tu mam wrażenie, że trochę przeszarżowuję, ale co tam), niekoniecznie ktokolwiek by się zorientował. I tego wrażenia nie zmieniają nawet dwa numery kompletnie tech-house'owe w samym środku nagrania.

To naprawdę przyzwoita płyta, nad którą  jednak cieniem położyła się kontrowersja. A mianowicie to, że będąca ikoną środowiska queer Róisín uległa czemuś, co wydaje się ostatnio głupią modą, a więc transfobii i sprzeciwowi wobec blokerów dojrzewania. Nie ma to jak sprzedać bitchslapa poważnej (może nawet przeważającej) części swojego fanbase'u, a przy okazji nie tyle wylecieć z wytwórni Ninja Tune, co dowiedzieć się, że wobec głupich wypowiedzi wytwórnia nie zaangażuje się w aktywną promocję "Hit Parade".

Szczęśliwie na łonie muzyki Murphy jest bardziej inteligentna i rozsądna niż w mediach społecznościowych. Kolejny dowód, że milczenie jest złotem. Szkoda tylko szkody, jaką przy okazji wyrządziła didżejowi Koze, czyli pochodzącemu z niemieckiego Flensburga Stefanowi Kozalli. To, co typ znany z minimal techno i tech house'ów zrobił na płaszczyźnie teoretycznie kompletnie poza swoją strefą komfortu, to prawdziwe mistrzostwo. Sprawdźcie choćby jakby wyjętego ze słonecznego poranka na Bronksie "Fadera" czy "Free Will", za które w epoce mogłaby dać się zabić Donna Summer. Takich numerów nie można nie pokochać.

Róisín Murphy "Hit Parade", Universal

7/10

Okładka albumu Roisin Murphy "Hit Parade"materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas