Reklama

Ringo Starr "What's My Name": Starość jak najbardziej radość [RECENZJA]

Za trochę ponad pół roku Richardowi Starkeyowi stuknie osiemdziesiątka. I wiecie co? Na "What's My Name" kompletnie tego nie słychać.

Za trochę ponad pół roku Richardowi Starkeyowi stuknie osiemdziesiątka. I wiecie co? Na "What's My Name" kompletnie tego nie słychać.
Ringo Starr na okładce płyty "What's My Name" /

Ciężka to dola, kiedy gramy w kapeli i wszyscy zgodnie uważają, że jesteśmy jej najmniej utalentowanym członkiem. Ale z drugiej strony na kogóż nie padłby taki cień, gdyby kumple z zespołu nazywali się Lennon i McCartney? Richard Starkey aka Ringo Starr, niczym Smeagol, długo krył się w cieniu i jakąkolwiek artystyczną swobodę zyskał dopiero po rozpadzie The Beatles. Czy z niej korzysta? A jakże!

Nowy album doskonałym na to dowodem. Ale dowodem również na co innego. Na to, że Starr nie jest mitomanem uporczywie uprawiającym nasiąknięte deszczem, liverpoolskie wersje munchhauseniad. Facet zna swoje ograniczenia, wie gdzie wisi poprzeczka i nie upiera się wieszać jej wyżej tylko po to, żeby spektakularnie odbyć z nią kontakt czołem.

Reklama

W efekcie "What's My Name" to zbiór prostych jak konstrukcja cepa, ale niepozbawionych uroku piosenek. Dokładnie takich, do jakich przyzwyczaiła nas cała praktycznie solowa kariera Starra. Tylko tyle i aż tyle. Choć, wróć, może niezupełnie tylko tyle, bo nad całym nagraniem unosi się lekki, bukoliczny czy sowizdrzalski wręcz czar. W wywiadach perkusista mówił, że dosyć ma nagrań w sztywnych studyjnych ramach, gdzie muzycy jeden po drugim produkują się za akwarystyczną szybą, a producent-ekonom tonem Jona Bercowa przywołuje ich do porządku i ordynuje kolejne niekończące się repety.

Jego własne studio, w którym nowy album został nagrany, wedle jego własnych słów jest "najmniejszym klubem na świecie", gdzie muzycy-kumple spotykają się i wspólnie jammują, muzykują, celebrują muzykę jako doświadczenie jednoczące, kompletnie bez spiny i jakiegokolwiek poczucia konieczności. I to na "What's My Name" słychać. W entourage'u numerów brzmiących (choć, uczciwie trzeba przyznać, nie tak dobrych) jak The Beatles z okresu, kiedy wychodzili ze skiffli, a szli drogą do muzycznej awangardy i artystycznej wielkości.

Doświadczenia jednoczącego doznali na tym albumie poza Starrem Kari Kimmel, Windy Wagner, Steve Lukather, Richard Page (powszechnie znany pod absurdalnym scenicznym pseudonimem "Mr. Mister"), Colin Hay (Men at Work), Benmont Tench (Tom Petty & the Heartbreakers), Dave Stewart (Eurythmics), wymieniając tylko kilkoro.

Jednym z nagrań zawartych na "What's My Name" jest z kolei napisane przez Lennona "Grow Old with Me". I trudno nie wychwycić cokolwiek tkliwej ironii, że w takich właśnie warunkach - w jesieni życia i w otoczeniu przyjaciół - Starr nagrywa kawałek, w którym jego nieżyjący kolega sam sobie życzył właśnie takiej starości.

Nie oszukujmy się, rozpięte między country, bluesem i post-beatlesowskim popem nagranie Starra to rzecz dla fanów. Bo choć trudno odmówić mu niebagatelnej siły sprowadzania na ryj banana, to z katalogu szeroko pojętego obozu Fab Four wyłowić można dziesiątki lepszych płyt. Tym niemniej tak radośnie i w takim towarzystwie muzykować w jesieni życia? Tego może sobie życzyć zdecydowana większość grajków na tym łez padole. Sto lat, Ringo!

Ringo Starr "What's My Name", Universal

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ringo Starr | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy