Reklama

Recenzja Ringo Starr "Postcards from Paradise": Pocztówki z raju utraconego

​Solowe albumy najbardziej pomijanego Beatlesa nie były tak chętnie zauważane przez media jak kolejne nagrania byłych kolegów z zespołu. Wsłuchując się w najnowszą płytę Ringo Starra, "Postcards from Paradise", łatwo zrozumieć dlaczego.

​Solowe albumy najbardziej pomijanego Beatlesa nie były tak chętnie zauważane przez media jak kolejne nagrania byłych kolegów z zespołu. Wsłuchując się w najnowszą płytę Ringo Starra, "Postcards from Paradise", łatwo zrozumieć dlaczego.
Ringo Starr na okładce płyty "Postcards from Paradise" /

Aż trudno uwierzyć, że perkusista Fab Four wydał już osiemnasty album w dyskografii. W przypadku Lennona, McCartneya i Harrisona solowe pozycje wygenerowały kilka hitów, mogących mierzyć się z epokowymi utworami Czwórki z Liverpoolu. Ringo zdecydowanie lepiej niż na listach przebojów radził sobie koncertowo, przyciągając tłumy na swoje występy z gwiazdorskim All-Starr Bandem. Odbiór kolejnych albumów studyjnych był jednak zazwyczaj mieszany. I z "Postcards from Paradise" na pewno nie będzie inaczej.

Ringo jako wokalista wciąż nie powala umiejętnościami. Gwoździem do trumny jest próba zatuszowania braków poprzez nałożenie na ścieżki auto-tune'a. I choć nie przypomina to T-Paina czy Cher, to poziomowi nałożenia efektu daleko do delikatności, znanej ze współczesnych nagrań popowych. Przez to śpiew sprawia wrażenie nieustannie drżącego, a przy tym irytuje nienaturalną sterylnością. Na szczęście sporym wytchnieniem okazują się momenty, w których Starrowi towarzyszą chórki. Tylko dlaczego śpiewający tyle lat Ringo nie potrafi sobie sam poradzić z tak prostymi melodiami?

Reklama

Same kompozycje bronią się już zdecydowanie lepiej. Otwierające album "Rory and the Hurricanes" (będące hołdem dla zespołu, w którym Ringo grał przed dołączeniem do The Beatles) to typowy soft-rockowy utwór, wprowadzający folkowe inklinacje za pomocą stowarzyszonych z klawiszami chórków - a jednak zaskakuje w połowie nagłą zmianą tonacji. "Island in the Sun" brzmi jak brakujące ogniwo między bluesem i reggae, imponując świetnie wykorzystanym w refrenie chórem gospel oraz smooth jazzową trąbka przy jednoczesnym zachowaniu spójności utworu. Przyjemne jest też ciemne brzmieniowo "You Bring The Party Down", nawet jeżeli prostota przyspieszenia tempa perkusji nieco odrzuca. Gorzej, gdy pojawiają się takie piosenki jak rażące przaśnością "Bamboula" czy niewybaczalnie niewyraziste "Right Side of the Road".

Zdecydowanie najciekawiej prezentuje się tytułowy utwór, dzięki elektronice starający się odbić w pierwszych taktach od soft-rockowego charakteru albumu. Choć i tak najlepiej prezentują się tu wersy, złożone z nazw przebojów Wielkiej Czwórki z Liverpoolu ("I'm begging you don't pass me by/And if you do, please tell me why/I know you told me yesterday/You've got to hide your love away"), zwieńczone autoironicznym "I'll love you when I'm sixty-four".

Problem powstaje w momencie, gdy Ringo w jednym z utworów rzuca "I'm looking forward, not looking back", a słuchacz cały czas odnosi wrażenie, że utwory z "Postcards from Paradise" to słabsze kopie napisanych jeszcze w czasach Beatlesów "Don't Pass Me By" czy "What Goes On". Dlatego jeśli to faktycznie pocztówki z raju, to co najwyżej utraconego.

Ringo Starr, "Postcards from Paradise", Universal

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ringo Starr | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama