Recenzja Ringo Starr "Give More Love": Wyluzowany i zmęczony
Ringo nie był nigdy tytanem kompozycji i "Give More Love" nic w tej kwestii nie zmienia, nawet gdy otrzymuje pomoc innych gwiazd muzyki. To album tylko dla fanów najbardziej wyluzowanego perkusisty na świecie.
Dwa lata minęły od kiedy Ringo Starr wydał swój ostatni album, "Postcards from Paradise". I w zasadzie po przypomnieniu sobie swojej recenzji tamtego krążka mam wrażenie, że znaczną część napisanego wówczas tekstu można przekopiować również do opisu "Give More Love". Bo czy ktoś naprawdę się spodziewał, że 77-letni Starkey wprowadzi nową jakość?
Otrzymujemy więc szereg soft-rockowych numerów, w których nie doświadczymy wirtuozerii czy pokazu technicznych umiejętności muzyków. Łatwiej zdefiniować "Give More Love" jako zbiór piosenek brzmiących niczym stworzone przez grupę starych kolegów, którzy czasami w celach odpoczynkowych zbierają się w grupie, włączają mikrofony, odpalają wzmacniacze lub siadają za innymi instrumentami i grają to, co im palce na struny, bębny czy klawisze przyniosą. Jest w tym pewien urok, szczególnie gdy płyta rozpoczyna się pozytywnie nastawiającym na resztę, do bólu garażowym "We're on the Road Again", po którym następuje swobodne "Laughable".
Z czasem wdraża się jednak wtórność i zmęczenie - jakby to spotkanie trwało o kilka godzin za długo. Owszem, jest kilka obiecujących momentów, jak nawracający motyw klawiszowy w "Show Me The Way", który aż prosi się o rozwinięcie, albo bluesowe "Speed of Sound". Ale co z tego, skoro później dostajemy "Standing Still", które wchodzi w klimaty country kilkukrotnie przekraczając granicę dobrego smaku, szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę podejście do użycia kobiecych chórków. Albo romansujące z reggae, okrutnie wymęczone "King of the Kingdom", któremu nie pomaga nawet bezpośrednie nawiązanie do "One Love" Boba Marleya.
O zmęczeniu dużo mówią ordynarne autocytaty. O ile na poprzedniej płycie traktowane były w utworze tytułowym w kategorii żartu, z którego można się do dziś całkiem nieźle uśmiechnąć, tak trudno zrozumieć po co Ringo na swojej dziewiętnastej płycie studyjnej umieszcza nagrane na nowo "Don't Pass Me By" z repertuaru Beatlesów oraz "Back-Off Boogaloo" - jeden z większych przebojów z czasów solowej kariery. Jeszcze zabawniej, że w końcówce pierwszego z tych numerów pojawiają się motywy z "Octopus's Garden".
Paradoksalnie, te reinterpretacje okazują się najmocniejszymi strzałami na płycie: czuć w nich pomysły na poprowadzenie partii wokalnych oraz sam aranż, przez co nie toną w niemocy cechującą znaczną część "Give More Love". Cóż, okazuje się, że współudział takich postaci jak Van Dyke Parks, Steve Lukather czy Dave Stewart w komponowaniu utworów zwyczajnie zawodzi, gdy zestawi się ich dzieła ze starszymi piosenkami Ringo. Choć szczerze, pewnie i tak wrócicie do oryginałów. Chociażby przez wokal gospodarza.
Po raz kolejny braki w umiejętnościach wokalnych Starra tuszowane są auto-tune'em, który wprowadza jednak nieznośną na dłuższą metę sterylność. A gdy położony jest w kilku utworach na bardziej garażowe brzmienie, kontrast jest zbyt rażący, żeby zęby nie zaczęły zgrzytać. Próbowano coś więcej ugrać na tym efekcie w bluesowym z początku "Electricity", ale o ile podkręcenie suwaków do końca działa w przypadku wchodzącego z większą energią refrenu, tak wydaje się zupełnie niepotrzebne na zwrotkach, szczególnie że całość jest do bólu akustyczna, tworząc - po raz kolejny - dysonans. Zdecydowanie zaradziłyby temu elementy elektroniczne, które przecież na ostatnim albumie Ringo potrafił jakoś wdrożyć. Nie były to co prawda ilości zatrważające, ale zawsze coś, co wprowadziło pewien powiew świeżości. Tu tego brakuje.
"Give More Love" to kolejny album Ringo, o którym słuchacze zapomną w ciągu kilku lat. I chociaż album w żaden sposób nie zachwyca, trudno nie czuć sympatii do Starra. Czy znacie w końcu bardziej uśmiechniętego perkusistę na świecie? Potrafilibyście mu zakazać tworzenia muzyki? Nie wydaje mi się.
Ringo Starr "Give More Love", Universal
4/10