Recenzja Santana "Africa Speaks": Rock na dzień ojca
Miała mieć coś do przekazania. Na sam koniec okazała się niemową i spiskiem meksykańskiego wirtuoza.
Ponad 30 wydanych albumów, z których trzeba znać co najmniej pięć. Współpraca z największymi artystami w historii. Miejsce w Rock and Roll Hall of Fame. Ikona, której ciągle jest mało i chce zaskakiwać nie tylko tych, którzy pamiętają Woodstock '69 z autopsji.
Ci, którym legendarne wydarzenie obce nie jest, raczej nie zachwycili się tegoroczną, bardzo przeciętną EP-ką "In Search of Mona Lisa". Kilka miesięcy później mogą trochę zmienić optykę przy "Africa Speaks". Tytuł nowego longplaya meksykańskiego mistrza i jego zespołu mówi wszystko.
Na papierze wygląda to nawet ciekawe, bo te wszystkie zapewniania o unikalnej (ekhm, jakiej?) fuzji latino, jazzu i rocka mogą działać na wyobraźnię naszych ojców i dziadków, jednak o wiele gorzej jest w praktyce. Meksykowi, Afryce i... Hiszpanii nie do końca jest tutaj po drodze, a jeśli w to wszystko miesza się jeszcze producent Rick Rubin, którego obecności za nic tutaj się wyczuć nie da, to efekt może być co najmniej dziwaczny.
Oczywiście "Africa Speaks" nijak ma się do wielkich płyt z początku lat 70., jednak w porównaniu do późniejszych przeciętniaków ma kilka asów w rękawie. Standardowo jest wiele wspólnych elementów z największych klasykami Santany - obecność psychodelii to stały punkt programu w nagraniach Carlosa, fantastyczne instrumenty klawiszowe i przede wszystkim on, który co chwilę imponuje swoimi solówkami.
Szkoda tylko, że w tej taniej podróży, wbrew zapowiedziom ciągle jest bliżej Ameryce Łacińskiej, a nie Afryce. W dodatku większość tych kompozycji jest nudna, nijaka, momentami wręcz bezpłciowa. Czasami aż tak, że nie da się ich poważnie potraktować, bo co dobrego można powiedzieć o takim "Yo Me Lo Merezco"? Zgniłe i zdziadziałe granie, które zostało okraszone fatalnym wokalem.
Z "Africa Speaks" jest wiele problemów, z których "archaiczność" jest tym zdecydowanie najmniejszym, chociaż ta dla niektórych jest wręcz zaletą. Przede wszystkim obraz całości psuje Buika, hiszpańska wokalistka, która na przestrzeni całej płyty bardziej irytuje niż zachwyca, brzmi słabo, psuje utwory i wydaje się wręcz zbędna. Wystarczy sobie tylko wyobrazić, ile bez jej udziału zyskałyby "Paraisos Quemados" czy "Oye Este Mi Canto".
Ale żeby nie było aż tak źle! Wspaniale brzmi "Blue Skies" z delikatnym pianinem i gitarowymi popisami Carlosa Santany, akordeon mocno urozmaica "Breaking Down the Door", a bębny w "Candombe Cumbele" powodują, że można złapać się za głowę z zachwytu. Piękne jest "Bembele", które jako jedno z nielicznych idzie w parze z genezą albumu i sprawia, że chociaż przez chwilę można poczuć ducha Czarnego Lądu. Wiele wnoszą też zmiany tempa i improwizacje muzyków, dzięki którym można przynajmniej nie zasnąć.
Carlos Santana na Tauron Life Festival Oświęcim 2018
Klasyczny Santana z mylącym tytułem i słabymi wokalami. Co z tego, że "Africa Speaks" jest najlepszym albumem zespołu od dawna, skoro to wszystko już było lat temu i dziesięć, i czterdzieści. Idealny podarunek na dzień ojca - pana nie akceptującego zmian w muzyce i nerwowo reagującego na współczesne trendy. A to paradoksalnie jest wielką zaletą dla synów i córek, bo prezent mają z głowy.
Santana "Africa Speaks", Universal
4/10