Recenzja J. Cole "4 Your Eyez Only": Podważanie pewnych idei

W niektórych krajach dziennikarstwo muzyczne ma swoje dodatkowe plusy. Nie trzeba popełniać tych samych błędów co np. koledzy z Zachodu, którzy publikują roczne zestawienia najlepszych płyt już w listopadzie (sic!) albo na początku grudnia. Co oni mają wtedy zrobić z rodzynkiem jakim jest "4 Your Eyez Only", który pojawił się na rynku 9 grudnia? No właśnie...

"4 Your Eyez Only" J. Cole'a: Tego się słucha w całości
"4 Your Eyez Only" J. Cole'a: Tego się słucha w całości 

Oczywiście nową płytę J. Cole'a część zachodnich recenzentów będzie umieszczała w swoich zestawieniach za rok, ale co z tego? Czy nie lepiej jeszcze trochę poczekać? Może i cykl wydawniczy jest trochę inny, ale to nie pierwszy raz jakiś artysta sprawia takiego psikusa wszystkim wokół, czego najlepszym przykładem jest pewien powrót sprzed dwóch lat.

Zestawiać w jednym szeregu "4 Your Eyez Only" z "Black Messiah" nie ma sensu, bo mało która produkcja z ostatnich lat może się równać z dziełem, które było wielkim powrotem na scenę D'Angelo. Nowy J. Cole to nie ten kaliber, chociaż od pierwszych zapowiedzi sprzed kilkunastu dni apetyty na nowy longplay rapera tylko rosły. Co najważniejsze - nie bez powodu.

Swoje zrobiły przede wszystkim dwa znakomite single, "False Prophets" i "Everybody Dies", które ostatecznie nie znalazły się na albumie oraz krótki film dokumentalny, "Eyez", który w umiejętny i ciekawy sposób pokazywał m.in. prace nad albumem. Dodatkowo zaczepki skierowane w stronę kolegów z branży również wyzwalały dodatkowe emocje i podgrzewały atmosferę.

To już nie jest ten sam J. Cole co jeszcze kilka lat temu. Mixtapy tylko pokazywały drogę, którą może podążyć raper, debiutancki album był całkiem niezłym i poważnym wejściem do świata mainstreamu, ale najważniejszym dziełem wydaje się być wydany dwa lata temu "2014 Forest Hills Drive", na którym urodzony w zachodnioniemieckim Frankfurcie artysta dojrzał i pokazał swoje bardziej emocjonalne oblicze. Nadszedł czas na kontynuację, która w ostatecznych rozrachunku wydaje się być jeszcze lepsza.

Chwytające ze serce wejście w "She's Mine, Pt. 2" jest jednym z highlightów płyty, która... nie ma potencjalnych hitów. Trochę to dziwne biorąc pod uwagę wcześniejsze dokonania Jermaine'a, ale mocna i osobista tematyka - tragiczna przyjaźń, śmierć czy walka z niesprawiedliwościami społecznymi - tworzy monolit. Tego się słucha w całości, nie ma numerów, które wybijają się ponad resztę i takich, które zostały dodane na siłę. Wielki plus, podobnie jak te kilka refrenów ("Deja Vu"!!!), które stały się w końcu jednym ze znaków firmowych jego produkcji.

Wzorowo wygląda korespondencja liryki z warstwą muzyczną. Jest nadzwyczaj spokojnie, nie ma zbyt wiele momentów, które wyzwalają coraz to szybsze kiwanie głową (chociaż oddajmy pokłon "Change" ze znakomitym śpiewem Ari Lennox i "Foldin Clothes") albo zapraszają na parkiet jak to bywało u Cole'a wcześniej. Jest refleksyjnie i nastrojowo, a talent gospodarza do dobierania sampli i układania dobrych melodii (m.in. z pomocą takich ludzi jak Boi-1Da i Frank Dukes) w końcu nie może być zakwestionowany.

Jest dobrze, a chyba nawet jeszcze lepiej niż wynikało to z wszystkich zapowiedzi. Po raz kolejny dostaliśmy dowód na to, że trzeba przemyśleć sens tworzenia rocznych list już w listopadzie. Kilka osób na przestrzeni ostatnich lat udowodniło, że nie ma to najmniejszego sensu, a do grona, w którym prym wiodą D'Angelo i Beyoncé, dołączył właśnie J. Cole. Nie bez powodu.

J. Cole "4 Your Eyez Only", Dreamville

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas