Recenzja Holak & Frosti Rege "Tego nie widać, to słychać": Impreza, którą słychać, widać i czuć

Duety i grupy w rapie przeważnie budowane są na zasadzie podobieństw, jak by nikt nie zastanawiał się nad tym, że to średnia przyjemność słuchać kilku podobnie myślących i nawijających typów z rzędu. Dlatego z otwartymi ramionami powitałem duet Frostiego Rege z Holakiem.

Okładka płyty Holak & Frosti Rege  "Tego nie widać, to słychać"
Okładka płyty Holak & Frosti Rege "Tego nie widać, to słychać" 

Ten pierwszy, to ta uchachana mordeczka z ławki, na którą wasze matki patrzyły krzywo, gdy bujaliście się z nią (mordeczką, nie matką) w liceum, dlatego, że ze spotkań zawsze wracaliście po czasie i nietrzeźwi.  Bez urazy, to bystry i do tego muzykalny ziom, ale pierdnięcie w windzie wydaje się dla niego najlepszym dowcipem, a konkurs beknięć pod Żabką najważniejszą dyscypliną osiedlowej olimpiady.

Holak przeciwnie, to typ gościa, który urywa się z uczelni, żeby pójść na "Fashion Weeka". Trochę Taco Hemingway, ale bez wdzięku, ekscentryczny na siłę. Podsumowując - wydział newschoolu z Prosto spotyka się z departamentem ds. hipsteriady w Alkopoligamii.

Spotkanie odbywa się na zupełnie bezpretensjonalnym melanżowym gruncie. Zdarza się refleksja na temat byłej czy diagnoza cywilizacyjnego upadku, ale to wszystko bez nadymania się. I świetnie. Panowie dobrze czują się ze sobą, o czym najlepiej świadczy fakt, że miał być jeden numer, a "poleciało jak z kranu". Dobrze też czują się na bitach, klubowym retro na styku house'u, disco i onirycznego synthwave'u. Żadnego trapu, alleluja, do tego na tej potańcówce więcej Todda Terje niż Davida Guetty. Żeby grało wystarczy puls i parę rustykalnych, syntetycznych dźwięków, jak w "Nara". Nawet wschodnia wiksa oparta na dziwnie, barbarzyńsko brzmiących bębnach - ostatnio naturalne środowisko żerowania Rogala DDL - brzmi jakoś szlachetniej, choć Frosti nie zdecydował się jej ujechać i serwuje tylko ciekawy spoken word zanim bit ruszy.

Motorem napędowym "TNWTS"  jest właśnie Frostman, "ulana świnia", "król ch****ej bajery", z mnóstwem stuprocentowo naturalnych wersów w stylu "otwieram piwerko jak kolo solo" pod ręką. "Mam takie flow, że płynę" - przyznaje bezceremonialnie. Ano masz, chłopaku, nie masz za to grama pretensji. Słucha się ciebie z uśmiechem. Najzwyklejszy pod słońcem "Ramen", historia spontanicznej łódzkiej balangi z "niepowiązaną puentą", to dokładnie to, czego młodemu rapowi brakuje. Trochę gorzej z Holakiem, jego miauczącą artykulacją, poporcjowaną nawijką i specyficznym, mnie wyłącznie irytującym poczuciem humoru.

Kiedy wbija Mes, ma feeling, pomysły, melodia leży na bicie i się przeciąga. Kiedy wbija Jan-Rapowanie, ma te swoje przerzutnie, nawiązania, zwrotka mu żre. Rogal wiadomo, połowa wersów do zacytowania z krążka jest z jego wejścia. No to Holak włazi jak z pokazem dzianiny na Żyletę. Ale nie zabija kawałków. Długo rozpoczynany przez niego "Aloes" może być najsłabszy na EP-ce, a i tak jest fajny.

Zwykle kiedy mówię po rapowanej, polskiej płycie "więcej", nam na myśli środki przeciwbólowe. Ta zostawia z bardzo przyjemnym, nieoczekiwanym niedosytem. Tak trzymać.

Holak & Frosti Rege "Tego nie widać, to słychać", Universal

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas