Recenzja Chris Brown & Tyga "Fan of a Fan: The Album": Muzyka na bogato, ale monotonna
Krzysztof Nowak
Chris Brown i Tyga bawią się w najlepsze, celebrując pierwszy wspólny album. Nie powinni jednak z tym przesadzać - "Fan of a Fan: The Album" szału nie robi. Pozostawia za to słuchacza z uczuciem niedosytu.
Na pierwszy rzut oka: zestawienie wzorcowe. Chrisa Browna swego czasu nazywano wonderkidem, który z każdym rokiem powinien iść coraz wyżej, za to Tyga od paru lat uważany jest za jednego z ciekawszych freshmanów, jacy pojawili się ostatnio na amerykańskim rynku rapowym. Nic więc dziwnego, że gdy światło dzienne ujrzał materiał obu panów ("Fan of a Fan: The Album"), wiele sobie po nim obiecywano. Jak to jednak czasem w życiu bywa, na obietnicach się skończyło, a palmę pierwszeństwa przejęło rozczarowanie.
Można by powiedzieć przewrotnie, że nastrój słuchacza pikuje w dół tym szybciej, im bardziej Brown i Tyga starają się przekonać nas, jak to ich życie usłane jest dolarami i przyjemnościami, o które wręcz się przewracają. Broń Boże nie postuluje w tym miejscu zachowania prawideł rodem z ulicznych tekstów czy też rozprawiania się z zawsze smutną rzeczywistością, ale we wszystkim - nawet swagu i jego pokrewnych stylistykach - przydałoby się zachować jakikolwiek umiar. A jeśli nawet mierzymy w pełen przepych i blichtr, niech ma to zaplecze w postaci dobrze skomponowanych tekstów oraz kanonady figur rapowych zapierających dech w piersiach.
Sama mieszanina maybachów, pozycji nr 69, figur zamykających się w trójkątach i wypadów do Saint-Tropez to rzecz wyjątkowo niestrawna i odbijająca się odbiorcy uporczywą czkawką. Po dołożeniu do tej wiecznej celebry wersów takich jak chociażby "Cause you ain't had dick in a week / And I know that you're a freak" ("Lights Out"), nawiniętych z karykaturalnym pietyzmem, wiemy już, że sprawy poszły o krok za daleko. Oczywiście album ma swoje - nieliczne, ale jednak - momenty. Na plus należy odnotować patent z quasi-rozmową w trzeciej zwrotce kawałka "Ayo", najeżone follow-up'ami "D.G.I.F.U." czy jawiące się na tym tle jako refleksyjne "Better". To mimo wszystko za mało, by obronić nawet bardzo sumiennie latających po bicie gospodarzy.
Broni się za to warstwa muzyczna, która nie zawsze idzie artystom w sukurs. Nie ma więc inkrustowanych złotem bitów i grających pocztówek z Lazurowego Wybrzeża. Co innego realizacja planu pt. "najpierw zimny łokieć w nowym lambo, a później pościelowe igraszki z 90-60-90". Barokowości nie uświadczono, za to konkretne, "musztardowe" bangery ("Nothin' like me") i uczuciowe podkłady rodem z r'n'b' ("Ayo") przyjemnie wpływają do uszu. To jednak nie wszystko! Nie wolno zapominać o otwarciu krążka filmowym, delikatnie analogowym tłem, które czyni aluzje do kalifornijskiej stylistyki ("Westside"), dziwnych uderzeniach głuchych bębnów ("Girl You Loud") oraz wykręconym, początkowo zbasowanym "D.G.I.F.U.". Dobrze się przy tym stało, że goście nie mieli na celu przełamania tej nieustającej imprezy zbyt zaangażowanymi zwrotkami. Jak ma być spójnie, to niech będzie za wszelką cenę.
Najlepszym zakończeniem tego tekstu będzie zacytowanie jednego z wersów Tygi: "If it don't make dollars it don't make sense". 67 tysięcy sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu po premierze pokazuje, że wszystko poszło dobrze. Karuzela finansowa się kręci. Miejmy nadzieję, że przy ewentualnym drugim albumie rozkręci się także ta artystyczna.
Chris Brown & Tyga - "Fan of a Fan: The Album", Sony
6/10