Recenzja Bonson "Znany i lubiany": Bonson da się lubić
Krzysztof Nowak
Nowa szkoła miesza się z oldschoolem, a afirmacja życia stoi obok pocisków wymierzonych w stronę młodych raperów. A jednak jest spójnie i jest ciekawie. "Znanego i lubianego" Bonsona po prostu trzeba posłuchać.
Każdy, kto czytał recenzje kolejnych wydawnictw (współ)tworzonych przez Bonsona na Interii, ten wie, że wspomniany raper zbiera u nas wyjątkowo pochlebne oceny. Nie może być jednak inaczej, skoro jest jednym z nielicznych nawijaczy, którzy od wejścia do mainstreamu rzadko wpadają w doliny twórcze, a i w podziemiu zaliczali jeśli nie kładące na łopatki, to intrygujące projekty. Jest więc szczecinianin wyjątkowo wdzięczną postacią do opisywania i jego nowy album "Znany i lubiany" nic w tej kwestii nie zmienia. Kolejny strzał i kolejny celny.
Mimo raptem 26 lat na karku, Bons ma całkiem znaczący staż w polskiej grze. I to słychać. Kiedyś można było go utożsamiać ze smutnym chłopakiem, którego wersy w mig podłapują nastolatki. Dość powiedzieć, że gdyby Gadu-Gadu działało mocniej parę lat temu, to z pewnością zawładnąłby opisami. Z czasem smutek zamienił się we wku*wienie, a nawet ono nie przeszkodziło w zachowaniu trzeźwego oglądu na rapową scenę.
Właśnie z takim raperem obcujemy w tym momencie - z ułożonym życiem rodzinnym i nadchodzącym spełnieniem, ale jednak podszytym goryczą wynikającą z działania w coraz bardziej degenerującym się środowisku, gdzie wizerunek na przedzie, a umiejętności jako dodatek. Autor "Zil" nigdy nie szczędził słów krytyki pod adresem "kolegów" po fachu, lecz najnowszy materiał jest chyba punktem granicznym, jeśli chodzi o możliwość zrzucania bomb na osoby i zjawiska. Więcej się nie da, bo niemal w każdym z siedemnastu utworów pojawiają się nie prztyczki, tylko regularnie wypłacane uderzenia. Rzadko zdarza się, by artysta uogólniał, a człowiekowi nie przyszłoby do głowy, że strzela do powietrza. W "Jak ja" rozprawia się z młodzikami, którzy swoje pancze zasadzają na przewózce, że dziewczyna danego odbiorcy słucha z zamiłowaniem ich rapów, co zostaje skwitowane śmiechem i ironią. "Ukryte koszty" jawnie drwią za to z tych twórców, którzy jęczą do ucha, że wytwórnie takie złe i że grają za marne stawki. Marne, czyli sięgające kilku tysięcy złotych za półtorej godziny harówki wieczorową porą.
Nowy krążek nie przynosi ani jednej produkcji podpisanej pseudonimem Matek. Ba, dopiero teraz bohater tego tekstu może o sobie powiedzieć, że jest w pełni solowym artystą. Dobrał sobie pokaźne grono bitmejkerów i skrzętnie z niego skorzystał. W pierwszej części mamy podkłady uciekające w nowoczesność, amerykańskie (i nie tylko) brzmienie, co pozwala gospodarzowi poprzeciągać linie, porwać wersy i nawet ponabijać się sposobem kładzenia linii z tych, którzy zaszli mu za skórę. Prym wiedzie Matheo, który w swojej karierze spalił się tylko na jednym albumie (domyślcie się którym, nie będzie trudno zgadnąć), ale całość uderza w kosmiczne tony. Druga to już uspokojenie i realizacja staroszkolnych inspiracji z humorem i zarazem odpowiedzią na pytanie, kto powinien być pierwszym wyborem w trakcie komponowania kolejnej płyty. Tak, Soulpete.
"Znany i Lubiany". Tytuł nie kłamie - taki właśnie jest szczeciński raper, a nowy album tylko wzmocni oba komponenty. W pełni zasłużona ósemka, tradycji stało się zadość.
Bonson "Znany i lubiany", Stoprocent8/10