Recenzja Bob Dylan "Fallen Angels": Weź się Bob do roboty!
Paweł Waliński
Dosłownie godzinę temu pisząc recenzję nowego Claptona narzekałem, że są tam zaledwie dwie nowe własne kompozycje. A tu Dylan proponuje album z samymi coverami. Idzie się wściec. Poderżnąć sobie gardło suchą bułką.
Bo zdaje się, że w dzisiejszych czasach mania coverowania sięgnęła już jakiegoś absurdalnego zenitu. Każdy musi mieć album z coverami, najlepiej pochodzącymi z tzw. "Great American Songbook", czyli croonerskimi standardami sprzed osiemdziesięciu-siedemdziesięciu lat. Widać też, że najwyraźniej emerytalny socjal na Zachodzie jest równie plugawy, co i u nas, bo za coverowanie masowo biorą się artyści w wieku, mówiąc eufemistycznie (ale jakież w tym określenie drugie dno!) po-produkcyjnym.
Durna mania nie ominęła Dylana, który po płycie "Shadows in the Night" (2015), chwalonej za dobór materiału - ale kto by się dziś odważył Dylana krytykować? - postanowił nagrać kolejny album z oldiesami. Tym razem wszystkie songi, poza "Skylark" odśpiewał przy jednej, czy drugiej okazji Frank Sinatra. Teraz takie równanko. Sinatra wielkim artystą był. Dylan wielkim artystą jest. Sinatrę ceniło się za rzemiosło. Dylana ceniło się za dorobek twórczy. I teraz ucinamy doskonałe wykonawstwo Sinatry oraz siłę i geniusz własnych kompozycji Dylana. I co dostajemy? Ot, brzdąkającego dziadygę.
Zżymam się oczywiście na wyrost, bo z wiekiem Dylanowi przybyło uroku. Kozi wokal zmienił się w atłasowy. A i w gitarowych umiejętnościach niewiele zostało ze zbuntowanego młodzieńca, który bydlęcym, czy tam towarowym wagonem jechał z Minnesoty do Nowego Jorku na wieść, że jego idol, Woody Guthrie jest poważnie chory i może to być ostatnia szansa, by zobaczyć swoje bożyszcze nie musząc dopuszczać się bezczeszczenia miejsca pochówku. Sęk w tym, że słysząc pierwsze informacje o nowym Dylanie, czekałem na prawdziwego następcę genialnego albumu "Tempest" z 2012 roku. Dostałem za to worek. W środku był kot wcale nie Schrödingera, tylko zwykły, wyliniały. Idź, Panie Dylan, w cholerę z takim kotem!
Emocjonalność uspokoiwszy, a pozytywów szukając jak świnia trufli, muszę nadmienić, że jest kilka naprawdę konkretnych atutów, które "Fallen Angels" bronią. W tym steel guitar, która o ile się postaram, zabiera mnie na Hawaje, gdzie nigdzie nie byłem, ale gdzie pewno czeka mnie jakaś korpulentna Hawajka z sercem i zębem ze złota. Zagrane jest to wszystko solidnie, z wyczuciem i doskonale podkreśla dylanowskie chrypienie. Trochę jak u Cohena - z wiekiem z kozy wyszedł głos, na tembr którego potnieją niewiasty. Z tym, że jak Cohen ostatnią naprawdę dobrą płytę nagrał w 1974 roku, tak w Dylana jeszcze wierzę. "Fallen Angels" to też piękne utwory. Praktycznie najlepsze, po jakie można było sięgnąć, choć brzmiące z racji aranżacji na jeden kopyt. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość - pod tym względem akurat zupełnie jak oryginały.
Co więc zrobić? Jeśli jest się fanem piosenek z czasów, gdy świat ledwie podnosił się z hekatomby drugiej wojny światowej - śmiało. Jeśli jest się ultrafanem Sinatry, albo Dylana - śmiało. Jeśli nie, to spokojnie poczekajcie sobie na kolejną studyjną płytę, modląc się do jakich tam kto bogów lubi, żeby była tak znakomita, jak "Tempest" i żeby Dylanowi nie przeszło przypadkiem przez głowę ulec tegorocznej brzydkiej, a rozpanoszonej wśród muzycznych gigantów modzie...
Bob Dylan "Fallen Angels", Sony Music Polska
5/10