Recenzja a-ha "Cast in Steel": Idole po przejściach

Tomek Doksa

Norweskich mistrzów popu wzięło na powroty. Aha, i wbrew pozorom to nie jest wcale zła płyta.

Grupa a-ha powróciła po latach
Grupa a-ha powróciła po latach 

Równo 30 lat po swoim debiucie na krążku "Hunting High and Low", autorzy nieśmiertelnych popowych przebojów z "Take On Me" na czele, wracają z zupełnie nowym materiałem. Można zgadywać, że wracają pewnie do swoich starych fanów, którzy być może wychowani na synthpopie lat 80. nie mogą na dzisiejszej scenie za bardzo się odnaleźć. Albo - bardziej ambitnie - korzystając z nieustającej mody na powroty do korzeni w muzyce i stylistykę retro, próbują zagarnąć nieco młodszej widowni. Jest jednak jeszcze trzecia opcja - trio a-aha wraca z "Cast in Steel" przede wszystkim dla samych siebie. Bo niczego już dziś nie musi, a tylko wszystko może. A w to akurat jestem skłonny najbardziej uwierzyć.

W wywiadzie udzielonym Jarkowi Szubrychtowi przy okazji premiery powrotnej płyty, Magne Furuholmen opowiadał, że po latach próbowania nowości - czy to eksperymentując z nowymi brzmieniami, czy przecinając się w studiach z nowymi ludźmi - on i jego koledzy zatęsknili za wydawałoby się niezwykle banalną rzeczą: za wolnością wyboru i pracą w swoim tempie. Bez poczucia presji, ani tym bardziej ścigania się z kimkolwiek. I to słychać. "Cast in Steel" - o czym przekonuje nie tyle logotyp na okładce płyty, nawiązujący do dalekiej przeszłości zespołu, ale zwłaszcza postać producenta Alana Tarneya - to nic innego, jak zagubiona płyta a-ha, której trójka Norwegów nie zdążyła zrealizować przed samorozwiązaniem. Żadne techno odświeżanie i wstrzykiwanie botoksu w stylu wiecznie młodej i niewyżytej rówieśniczki, Madonny, ale zabawa w starym klimacie - z chwytliwymi melodiami, smykami i syntezatorami. No i tym charakterystycznym, słodkim wokalem Mortena Harketa.

Dlatego ocenianie tego materiału w kategoriach innych niż zabawa dla wtajemniczonych nie ma sensu. Trzeba pamiętać stare numery a-ha i chętnie ruszać nogą do ich prostych zagrywek, by przy "Cast in Steel" dobrze się bawić. Tym bardziej, że od samego początku płyty trio leci w znanym sobie stylu, sypiąc ckliwymi popowymi balladami i popowymi szlagierami jak z rękawa. Otwarcie albumu jest zresztą jego najjaśniejszą stroną - po dość zachowawczym (choć napompowanym symfonicznym brzmieniem) starcie przy dźwiękach numeru tytułowego i "Under the Makeup", do gry wchodzą "Forest Fire" oraz "Objects in the Mirror", czyli dwa najbardziej wgryzające się za sprawą prostej linii melodycznej w pamięć kawałki, od których później (wiem, bo sam testowałem) ciężko się uwolnić. Dalej niestety jest już bardziej nierówno (i też mniej przebojowo, patrz: "Door Ajar" i "Mother Nature Goes To Heaven", które robią wrażenie zapchajdziury) - z a-ha częściej schodzi powietrze, przez co "Cast in Steel" pod koniec zaczyna bardziej przypominać naprędce przygotowany składak, niż wytęskniony po latach album. I to niby wytęskniony przez samych muzyków.

Dlatego choć nie mam im wcale za złe, że wciąż grają tak, jakby od ich debiutu minęło znacznie mniej niż trzy dekady, to jednak trudno mi zrozumieć, że mimo wyznawanej tęsknoty za sceną i studiem, wydali materiał na tyle nierówny, że kolejne przesłuchania muszą się niestety ograniczyć do ledwie kilku z tuzina utworów. Choć akurat do tych paru konkretnych będę wracał z przyjemnością.

a-ha "Cast in Steel", Universal

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas