Pink "Trustfall": Zgubić osobowość [RECENZJA]
Czasem mamy do czynienia z takimi artystami, których deklaracje o najlepszym albumie w karierze należy traktować wyłącznie w kategorii zabiegu PR-owego. Więc delikatnie mrugam w stronę Pink i doskonale wiem, że ona wie, że ja wiem i wszyscy wiedzą.
Dobra, przyznaję - Pink ma ciekawą barwę głosu. W naturalny sposób dysponuje ją do rzeczy bardziej gitarowych, ale kiedy trzeba, potrafi wyciągnąć z niej głębię oraz delikatność, intrygująco zestawiającą się z tą szorstką zadziorność, która gdzieniegdzie wypływa. Warsztatowo jako wokalistce trudno jej cokolwiek zarzucić, chyba że komuś zależy na wodotryskach i pokazywaniu za wszelką cenę, co potrafi. Jest wręcz przeciwnie: to ten typ wokalistki, która zawsze wsadzi do utworu tyle emocji, ile ten potrzebuje.
Gorzej, że naprawdę trudno trafić na momenty, w którym wszystko to, co potrafi artystka, w jakikolwiek wypływa na tyle, aby zachwycać. "Trustfall" to bowiem album tak przezroczysty, że można by przez niego obserwować mikrofaunę.
Owszem, są wyjątki. Tytułowy numer to próba przeniesienia estetyki Robyn na grunt bardziej popowo-stadionowy, ale dalej ma się wrażenie, że tam, gdzie u szwedzkiej wokalistki wypływa subtelność, tak tu do czynienia mamy z pozbawioną wrażliwości, przekalkulowaną na wskroś bułą. "Never Gonna Not Dance Again" z lubością nawiązuje do estetyki nowoczesnego disco (Dua Lipa, to twoja wina!) i przy tych przewijających się w tle dęciakach, groove'ie napędzanym przez przyjemny bas, naprawdę trudno było to zepsuć. "Runaway" idzie już niemal w synthwave i te nawiązania do lat osiemdziesiątych, naprawdę bronią się tu doskonale.
Ale kiedy już mamy do czynienia z balladami, utworami wzniosłymi, ma się to nieznośne wrażenie, że to kawałki, które poruszyłyby podczas oglądania talent show, ale niekoniecznie radziłyby sobie poza tym kontekstem. I "Our Song" jest tego najlepszym przykładem. Poruszenie? Może i owszem, ale sterylna produkcja, zupełny brak dynamiki w miksie, zabijający zmiany dynamiki samej partii wokalnej Pink i twardość brzmienia fortepianu grzebią emocje schowane w utworze do granic możliwości. "Lost Cause" z totalnie zmasakrowanym, balansującym na granicy przesteru wokalem Pink (tak, domyślam się, że mógł być to zabieg specjalny, ale... nie działa), idzie zresztą ramię w ramię. Boli to, że nawet "When I Get There" traktujące o stracie ojca przez szereg decyzji, z których zapewne najmniej zależało od wokalistki, nie porusza tak, jak mogło.
Mam z "Trustfall" problem. A tkwi on w tym, że niewiele tu momentów, w których mogę zatonąć, zapomnieć o wszystkim. "Kids in Love" ma ciekawie rozegrany refren, ale oprócz tego tonie w banale, w polewie z country. "Hate Me"? Dobrze, prze to do przodu, ma energię, ale to w gruncie rzeczy utwór tak generyczny i ugrzeczniony, że znika ze świadomości już po kilku minutach.
Pewnie bym nie marudził tak bardzo, gdyby za tę płytę wziął się ktoś, kto postanowił za wszelką cenę zrobić z "Trustfall" produkt dla każdego: kompozycyjnie, produkcyjnie i brzmieniowo. Jak na osobiste emocje, z którymi zmaga się Pink na tym krążku, to pozycja niesamowicie wręcz pozbawiona jakiejkolwiek odwagi i charakteru. Co najgorsze, niejednokrotnie się przekonaliśmy, że samą artystkę na nie stać.
Pink, "Trustfall", Sony Music Entertainment
4/10
Czytaj także: