Pearl Jam "Dark Matter": Nie traćcie nadziei [RECENZJA]
Ta płyta jest trochę, jak powrót z bardzo dalekiej podróży. Trochę, jak spotkanie dawnego kumpla, o którego istnieniu zaczynaliśmy już zapominać, albo odwiedziny miejsca, które uwielbialiśmy w dzieciństwie. Eddie Vedder jest ostatnim żyjącym wokalistą, który został po rewolucji w Seattle. Jego zespół jedynym, który przetrwał śmierć grunge'u. Nadzieje związane z każdą kolejną płytą powinny więc być ogromne. Tyle, że wszyscy już je dawno stracili. Właśnie dlatego "Dark Matter" jest tak wielką i tak miłą niespodzianką.
Gdy ostatni raz Pearl Jam nagrał dobrą płytę, Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej, miała 49 województw, telefon komórkowy kosztował tyle, co samochód i nie można było z niego wysyłać smsów. "Yield" było świeże i miało tak mocne pozycje, jak "Given To Fly" czy "Do The Revolution". I to był ostatni moment, gdy o płycie Pearl Jam było głośno. Potem już zawsze było coś nie tak. Lata mijały, a zespół stawał się coraz gorszy.
"Binaural" był śmiałym, ale nieudanym eksperymentem. Płytą, o której szybko zapomnieli sami fani. Podobnie, choć bardziej krępująco, było z "Riot Act", gdzie fajne brzmienie zostało położone przez banalne piosenki. Kolejnym płytom Pearl Jam szansę dawało się z przyzwyczajenia. Sprawdzało się, co słychać u starego kumpla, a ponieważ jego odpowiedź była nużąca, przestawało się go słuchać po kilku minutach.
Z tym, że obok "Gigatonu" trudno było już przejść obojętnie. Każdy, kto włączył tę płytę, mógł czuć się wkurzony. Mi osobiście kojarzy się ona z bólem zębów, względnie posypywaniem ran solą. Gdyby z ostatnich płyt Pearl Jam wybrać najlepsze kawałki, to powstałby album znacznie gorszy od "Lost Dogs", zbioru odrzutów, b-singli i luźnych kompozycji z początków kariery zespołu.
Wiele można zrozumieć, bo gdy grunge się skończył, grupa szukała swojej tożsamości. Gdy wracała do korzeni, robiła to bez przekonania i dawnego pazura. Gdy grała pop-rock, brakowało jej lekkości. W dodatku rockowe eksperymenty nie należały do najciekawszych. A przecież mówimy o zespole, który nagrał wielki album "Ten". Zespole, którego okładki płyt, jak ta z "Vitalogy" czy "No Code", były osobnymi fascynującymi historiami. Zespole, bez którego trudno sobie wyobrazić lata 90. łącznie ze sportem tamtych czasów, bo przecież to Pearl Jam słuchał Denis Rodman przed zwycięskimi meczami Chicago Bulls, a fragment "Present Tense" pojawia się w finale dokumentu "Last Dance" o Michaelu Jordanie.
"Dark matter" to płyta, która ma to wszystko, czego się nie spodziewaliśmy, a chcieliśmy usłyszeć. Mówiąc o nowych piosenkach najkrócej można powiedzieć: gitarowe. Dodać można, że są intensywne, nerwowe, ale mają też świetne melodie. W "React, Respond" czy "Running" Pearl Jam nawiązuje do przeszłości, ale nie chce jej kopiować czy udawać, że znów mamy lata 90.
Nie mamy tu do czynienia z sentymentami, a raczej odświeżonym podejściem do tego, w czym są naprawdę dobrzy. W "Waiting for Stevie" to dobra porcja alternatywy, a w "Setting Sun" mamy nawet trochę amerykańskiego folku. I nawet jeśli wcześniej grupa orbituje w okolicach punka, to wszystko spaja świetna produkcja Andrew Watta.
To jego praca sprawiła, że te wszystkie doświadczenia, które przez lata ciążyły zespołowi, stały się jego atutem. Głos Veddera w niegroźny sposób się zestarzał, gitary brzmią energetycznie, a gra perkusji jest majstersztykiem. Czasem aż trudno uwierzyć, ile panowie mają lat, bo brzmią jakby mieli przy tym wszystkim młodzieńczą frajdę. To jedna z tych płyt Pearl Jam, które mogą nam towarzyszyć miesiącami, a potem jest do czego wracać. Tak, jak w latach 90.
Pearl Jam "Dark Matter", Universal Music Polska
7/10