Pearl Jam "Gigaton": Bezsenność w Seattle [RECENZJA]
Pearl Jam już dawno się skończył? Jasne - myślcie tak dalej, a ominie was kilka najlepszych ich utworów od lat.
Prawdopodobnie mieliście gdzieś okazję trafić na "Dance of the Clairvoyants" - pierwszy singel zapowiadający najnowszy album zespołu dowodzonego przez Eddie'ego Veddera. Tak, było to spore zaskoczenie, gdyż niezbyt odkrywczy alternatywny rock z ostatnich pozycji Pearl Jam ustąpił tu miejsca wyjątkowo nowocześnie potraktowanej kompozycji.
Wzbudziło to wiele kontrowersji, bo wyobraziliście sobie wcześniej, by zespół z Seattle stworzył utwór, który brzmi jak napisany przez post-punkowy Interpol? Smaczkiem jest fakt, że Eddie Vedder chętnie czerpie tu patenty wokalne z późniejszego okresu twórczości Davida Bowiego (refren) oraz Davida Byrne'a z Talking Heads (zwrotki), a na dodatek radzi sobie z nimi doskonale. Jeżeli jednak należycie do tych, którzy zamiast narzekać na zwrot stylistyczny, przywitali utwór z otwartymi rękoma, muszę was rozczarować - "Gigaton" nie jest żadną rewolucją. Za to kilkoma najlepiej napisanymi od lat piosenkami Pearl Jamu już tak.
Nie powiecie przecież, że "Who Ever Said" czy "Quick Escape" oddalają się jakoś specjalnie od stylu, który zespół uczynił swoim znakiem rozpoznawczym? Potężny wokal Eddie'ego na charakterystycznym ściśniętym gardle, sprawiający wrażenie nieco niechlujnego, chociaż przecież kontrolowany w każdym względzie. Do tego tradycyjnie przesterowane gitary (nie zapomnijmy o obowiązkowej solówce), nieco stłumione w mixie i świetna sekcja rytmiczna z wyjątkowo soczystymi werblami.
Nie zapomnijmy o tekstach pozbawionych śladu optymizmu, niepewnych rzeczywistości, za to pewnych jej bezsensu i sceptycyzmu. W końcu Eddie śpiewa w jednym z utworów wprost o poszukiwaniu miejsca, którego "Trump jeszcze nie zj...ał". Tak, to jest Pearl Jam, który doskonale znamy.
Na pewno wyróżnia się tu "Take the Long Way" z niesamowicie zaraźliwymi riffami i dość ekscentrycznymi pomysłami na aranżację. "Superblood Wolfmoon" oraz "Never Destination" pod kątem energii oraz pomysłu na utwory to wręcz wejście do garażu. Pełnego drewna i takiego, w którym czasem włącza się radio, a miejscami się je wręcz podgłaśnia, kiedy z głośnika słychać Kings of Leon oraz Mumford and Sons, ale hej: to dalej jest garaż, w którym 50-latkowie realizują swoje potrzeby twórcze. Jak im można tego odmawiać?
Nie brakuje tak chętnie podejmowanych przez Veddera ballad. Na sam koniec muzycy wsadzili piosenkę "River Cross": dużo w niej motywów orkiestralnych, jednocześnie Eddie zdaje się robić wszystko, by uczynić ją jak najbardziej emocjonalną, zapominając o pozostawieniu w niej po prostu... emocji. W wolniejsze tony uderza też "Alright" nakręcane przez kojące dźwięki kalimby i klawiszy - Eddie nawet w nieco podniosłym refrenie unika niepotrzebnych szarż i działa to o wiele lepiej.
"Seven O'Clock" może z początku wydawać się mdłe, ale w momencie, gdy przestrzeń zabierają vangelisowe (!) syntezatory, słuchacz zostaje wyrwany z marazmu. Oczywiście to nie jest tak, że ten marazm nie występuje częściej: "Buckle Up" służy za oddech, ale głównie dla muzyków, nie słuchaczy. Odpowiedzialny za tę kompozycję Steve Gossard bowiem ewidentnie nie miał pomysłu, jak tchnąć w nią życie.
Zresztą mam wrażenie, że kwadrologia ostatnich utworów - rozpoczynająca się właśnie od "Buckle Up", a kończąca na "River Cross" - to najmniej fascynujące momenty tego albumu. Dobrze zrealizowane, ale pozbawione tej pasji, która wyczuwalna była we wcześniejszych piosenkach.
Nie zmienia to faktu, że sam Pearl Jam obudził się po kilku poprawnych pozycjach, w których często włączał im się ślepo idący autopilot z brakiem pomysłu na jego zaprogramowanie. Dobrze wiedzieć, że mają się dobrze, znów emanują energią, która nie pozwala zasnąć i choćbym miał czekać na ich następny album kolejne siedem lat (a tyle dzieliło "Gigaton" od "Lightning Bolt") to myślę, że opłaca się być cierpliwym.
Pearl Jam "Gigaton", Universal Music Polska
7/10
PS 13 lipca Pearl Jam wystąpi w Tauron Arenie Kraków.