Nowa twarz popu
James Blake "James Blake", Universal Music Polska
Jeżeli w 2011 roku będziemy mówić o nowej jakości w muzyce mainstreamowej, to właśnie za sprawą 22-letniego Jamesa Blake'a.
Zanim Londyńczyk intrygująco zadebiutował albumem długogrającym, na przestrzeni kilku miesięcy 2010 roku wydał trzy znakomite EP-ki, gatunkowo klasyfikujące się w tym samym post-dubstepowym szeregu, co na przykład Mount Kimbie, Joy Orbison czy Ikonika. I kiedy wszyscy już ostrzyli sobie zęby na kolejny eksperymentatorski album nowobrzmieniowy, James Blake wprawił w osłupienie, serwując płytę eksperymentatorską, ale wypełnioną po prostu piosenkami. Z tego powodu pozwolę sobie napisać, że "James Blake" jest albumem popowym.
Patrząc z perspektywy czasu, wspomniane trzy EP-ki Jamesa Blake'a (w kolejności chronologicznej: "The Bells Sketch", "CMYK" i "Klavierwerke") i ich zwieńczenie w postaci tej płyty, układa się w logiczną całość. Z każdym kolejny wydawnictwem na pierwszy plan wysuwa się wokal artysty, by na "James Blake" stać się najważniejszym składnikiem kompozycji. Zauważcie, że jest on nagrany głośniej, niż podkłady, które stanowią tło sensu stricto. To zaskakujące, biorąc pod uwagę stylistykę, z której muzyczną podróż rozpoczął 22-latek.
Drugim elementem, także niespodziewanym, jest umiejętne wykorzystanie w tych intymnych, ale równocześnie przestrzennych utworach, ciszy. Ciszy, którą w kluczowych momentach subtelnie burzy nadciągający nieubłaganie podprogowy bas (sztandarowy przykład to 55 sekunda singlowego "Limit To Your Love" z repertuaru Feist). Reszta to już abstrakcyjne, kameralne i minimalistyczne pulsy klawiszy, fortepianu czy nawet zmutowanej gitary akustycznej.
Choć James Blake ma niesamowitą wizję produkcyjną, dzięki czemu wszystkie jego dotychczasowe wydawnictwa zasługują na naklejkę z napisem "towar nieszablonowy", to jednak artysta wciąż szlifuje trudną umiejętność komponowania rasowych piosenek. Na poprzedzających płytę wydawnictwach kompozytorska ułomność nie było tak rażąco słyszalna. Z prostej przyczyny -- nie było na nich piosenek, nawet na stylistycznie najbliższej płycie EP-ce "Klavierwerke". Dysproporcję słychać na zestawionych ze sobą na płycie szczerze intrygującej "Limit To Your Love" napisanej przez Feist i niestety nieprzekonującej "Give Me My Month" autorstwa Blake'a. Pozostałe kompozycje urzekają, ale głównie pasjonującym brzmieniem i wyrafinowany klimatem.
Pomimo pewnych ułomności, "James Blake" to w świecie muzyki popularnej - płyta wyszła przecież w barwach dużej wytwórni - album niezwykły. Jeszcze bardziej niezwykła jest odwaga, z jaką artysta zdecydował się na przecież ryzykowną woltę stylistyczną. Wyszła mu płyta, do której porównywane będą inne albumy. Z tego powodu już "cierpi" niejaki Jamie Woon, który albumem "Mirrorwriting" zadebiutował także we frapujący sposób, ale już tylko jako "młodszy brat" Jamesa Blake'a.
8/10