Ninja na melanżu

Die Antwoord "5", Universal

Die Antwoord "5"
Die Antwoord "5" 

Die Antwoord pozostawili niedosyt po swym króciutkim, openerowym występie. "5" również nie zaspokoi głodu fanów, bo to zaledwie mini-album. Może i dobrze, mi tam dokładka jest zupełnie niepotrzebna.

O, to ten zwariowany pan, który nawija ze śmiesznym akcentem. I piszcząca pani, wyglądająca jakby właśnie wyszła z tokijskiej dzielnicy Shibuya. Do tego didżej z ksywką pożyczoną od jednego z lepszych amerykańskich producentów. Jeszcze ich nie znacie? A to dziwne, bo koledzy z pracy czy ze studiów znają już na pewno. Die Antwoord okaże się zapewne trzecim po Nelsonie Mandeli i wuwuzeli ambasadorem Republiki Południowej Afryki. Bo to przecież takie modne i zabawne.

Kto nie przeoczył zeszłorocznego, udostępnionego za darmo albumu "$O$", ten po "5" nie ma co sięgać, bo nie znajdzie na nim nic nowego. Trio oficjalnie prezentuje się światu za pomocą kilku zaledwie znanych numerów i remisu, który z litości należy pominąć. Chyba tylko Amerykanie mogą się ucieszyć. Nie wyleczyli się jeszcze z rzewnych, komórkowych melodyjek przetaczających się przez główny nurt, a wyświechtane rozwiązania rodem z europejskich dyskotek wciąż uchodzą ich zdaniem za dobry pomysł na muzykę miejską.

Żeby nie było - rozumiem konwencję "zef" - lanserki (czy jak powiedzielibyśmy dziś: hipsterki) dla biednych, ukazanej w mniej lub bardziej krzywym zwierciadle, celowo nawiązującej do obciachu, może prowokacji. Ale nie mogę zrozumieć całego roztrząsania rzekomej świeżości Die Antwoord. "Mój styl jest jak UFO, zupełnie nieznany" - rapuje Ninja. E tam. To raczej średnio udane połączenie ekscentrycznego, nie zważającego na nic eklektyzmu japońskich nagrań popowych z brytyjskim, szczeniackim lansem i rave'owymi ciągotkami Hadouken!. Klawisze brzmią jak w holenderskim trance, a całość toczy się niczym amerykański crunk. Może to lepsze od Monopolu i "Zodiaku na melanżu", ale szczerze mówiąc niewiele lepsze.

Najgorzej, że Die Antwoord wyrastają teraz na głównych reprezentantów prowadzonych od lat elektroniczno-rapowych eksperymentów w Afryce. Ironia losu polega na tym, że o ile muzycy z Czarnego Lądu inspirują coraz szersze rzesze artystów z różnych kontynentów, to tłumy biją brawo komuś, kto wyciągnął wspólny mianownik ze światowego, klubowego kiczu.

Znalazłyby się dziesiątki projektów, które bardziej zasługują na to, by pokazać je na dużych festiwalach i uhonorować wydaniem płyty na naszym rynku. "Mówili, że jestem pieprzonym psychopatą, ale popatrz na teraz na mnie - w Internecie, na całym świecie" - chwali się Ninja. I właśnie na wirtualnym składowisku dziwactw i żarcików powinien wraz ze swoją ekipą pozostać.

4/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas