Michael Kiwanuka "Kiwanuka": Ukłon w stronę największych [RECENZJA]

Mamy 2019 rok, a niektórym chce się jeszcze nagrywać albumy brzmiące tak, jakby prace nad nimi były prowadzone cztery dekady temu. I okazuje się, że wcale to nie jest taki zły pomysł, bo "Kiwanuka" oferuje wszystko to, co miał najlepszy, "korzenny" soul, a dodatkowo gdzieniegdzie zgrabnie przemyca kilka współczesnych patentów.

Michael Kiwanuka na okładce płyty "Kiwanuka"
Michael Kiwanuka na okładce płyty "Kiwanuka" 

Spójrzcie tylko na okładkę. Wystarczy pierwszy rzut oka na cover "Kiwanuki", żeby domyślić się, z czym będziemy mieli do czynienia. Podświadomie da się w niej wyczytać kilka soulowych klasyków, a już po pierwszym odsłuchu doskonale wiemy, że Michael Kiwanuka wzorował się na Otisie Reddingu, Terrym Callierze i Bobbym Womacku. To jeszcze nie wszystko, bo znalazło się tu również miejsce na więcej psychodelicznych klimatów niż na "Love & Hate" i wcale nie mam na myśli gitarowych solówek i pięknych harmonii, które przywodzą na myśl angielskie, poprockowe bandy z lat 60.

Czy pamiętacie, jak dobrym rozwinięciem debiutanckiego "Home Again" było wspomniane już "Love & Hate"? Teraz drugi album Brytyjczyka dostał nie tylko godnego następcę, ale i dzieło, które prezentuje Michaela Kiwanukę jako artystę dojrzalszego i bardziej niezależnego, dla którego muzyka jest tylko jednym ze środków wyrazu. Co ważne, to właśnie na "Kiwanuce" daje się odczuć, że znalazł na niej to, czego szukał i do czego zawsze aspirował.

Paradoksalnie sam Michael-tekściarz za bardzo się nie zmienia - znów opowiada o nadziei, bohaterstwie, miłości i swoim miejscu w społeczeństwie. Nic odkrywczego, nawet jeśli przemyca apokaliptyczne wizje w "Final Days", czy wspomina aktywistę i działacza społecznego Freda Hamptona w "Hero".

Iskry tu niewiele, jednak ta idealnie koresponduje z muzyką, która jest największą siłą albumu. Melodie doczekały się sporego rozwinięcia i nabrały więcej przestrzeni do solowych popisów, mimo że ciągle oddają hołd mistrzom sprzed kilkudziesięciu lat. Muzyka nie trzyma się schematów, pozwala się porwać, często zaskakuje, nawet w obrębie jednej kompozycji. Dużo w tym zasługi producentów, Danger Mouse'a i Inflo, których dużą pracę słychać zwłaszcza w pierwszej fazie "Final Days" czy "Another Human Being".

Klasycznych, soulowych momentów jest tu sporo, chociażby w takim "Hard to Say Goodbye", w którym wyraźnie słychać inspiracje Curtisem Mayfieldem, jednak pierwsze co się rzuca w uszy, to więcej psychodelii i improwizacji niż poprzednio. Imponują chórki w "I've Been Dazed" czy w "Living in Denial", będącym najlepszą wizytówką artysty w całej jego karierze. Delikatne pianino i perkusja napędzają "Piano Joint (This Kind of Love)", które to również posiada swoje intro wprowadzające w mistyczny klimat. Nie ma tu miejsca na nośne single, chociaż uroku radio friendly takim "Rolling" czy "Hero" odmówić przecież nie można. "Kiwanuka" nie ma także ani jednego numeru, które wybija się ponad resztę - albumu Michaela słucha się w całości, a otwierający "You Ain't the Problem" i ostatnie "Light" spinają całość magiczną klamrą.

Nie ma znaczenia, że teksty nie nadążają za genialną muzyką - "Kiwanuka" okazuje się nie tylko jednym z lepszych albumów tego roku, ale i tej dekady, przynajmniej w swojej kategorii. To nie jest bezczelna kopia, ale ukłon w stronę największych, w którym sam Michael dał sporo od siebie i nie bawi się moralizatorskim tonem. A to przecież też jest wielka sztuka, zwłaszcza w soulu.

Michael Kiwanuka "Kiwanuka", Universal

8/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas