Marika "Cykl": Myśleć w tańcu [RECENZJA]
Zapomniana już trochę Marika przypomina o paru kwestiach. Choćby o tym, że po dwóch dekadach w branży nadal można nadążać z producentami. I że "klubowość" nie implikuje głupoty dukanej po sylabie. "Cykl" jest dogłębnie uczciwy, często porywający i pozwala odróżnić dziewczyny od kobiet.
Gdyby Marika trzymała się przyczepy wozu z rejestracją "Mariola, królowa dancehalla", być może do dziś regularnie grałaby na tych samych festiwalach, dla tej samej - choć grubszej, bardziej siwej i niestety topniejącej - publiki. Bass Medium Trinity uderzyło tu na tyle wcześnie (2004 rok) i na tyle mocno, by stać się w swojej działce legendą. Mariki nie interesowało jednak ani spełnianie cudzych oczekiwań, ani to, co nazwać by można środowiskową sławą.
"Od zawsze dawałam sygnały na temat tego, że interesują mnie różne rzeczy. Kiedy robiliśmy Bass Medium i mocno angażowałam się w reggae, to w tym samym czasie na składance Noviki pojawiało się 'You Have To Give In', czyli odjazd w 'klub', zupełnie inne śpiewanie i granie" - mówiła mi artystka jeszcze w 2007 roku.
I rzeczywiście, co płyta, to niespodzianka. Reggae, nu-jazz, neo soul, hip-hop i funk na debiucie. Rozpiętość od starej Jamajki po szwedzki dance krążek później. Potem bardziej kameralne granie z zespołem i całość wykluwająca się z wielogodzinnych jamów. Wreszcie wydawnictwo z własnym imieniem i nazwiskiem w tytule, różne elektroniką, której raz bliżej było do Jamesa Blake'a, innym razem do Timbalanda.
A teraz, osiem lat po "Marcie Kossakowskiej" rzecz powrotowa, przy której autorka nawet nie kryje, że zdarzają się na niej utwory sprzed blisko połowy dekady. Singel z Kubą Karasiem, "Jak na moje oko", ukazał się w maju 2020. Marika ma świadomość, że pod jej nieobecność tekst w piosence stał się mniej ważny, ba, piosenka jako taka stała się mniej ważna od otoczki towarzyszącej jej twórcy, a album bywa postrzegany jako relikt. I wraca stawiając na tekst, z albumem koncepcyjnym. Odważnie!
Premiera "Cyklu" wiązała się oczywiście z zamieszaniem promocyjnym. Ze specjalnej wersji płyty można było sobie wyhodować okazałe, zdobne boczniaki. Marta kręciła klipy, dawała wywiady, pilnowała social mediów. Ale z ogromną ulgą można stwierdzić, że muzyka pozostaje w tym wszystkim najważniejsza. I że jest to bardzo dobra muzyka, pisana nie tylko z lirycznym zacięciem, ale i z ostrym, mądrym komentarzem, produkowana zaskakująco świeżo.
Od produkcji zaczniemy, bo Jersey Clubu mógłbym spodziewać się u Maty, nie u wokalistki będącej tyle lat na rynku. A tu proszę, jest w sennej i słodkiej "Euforii" Kuby Karasia i w rozpędzonym, łamanym "Leć" sygnowanym jako Sarapata Music. Niespodzianek czeka sporo, vide skrecz Twistera pośrodku migoczącego house'u "Kręć".
Paradoksalnie Marika ukręciła też z pomocą współpracowników bicz na plecy wszystkich tych jęczących o wyrzeczeniu się reggae. W formie czystej go nie ma, jest za to od groma jego pochodnych: czy to w zdubowanych, pięknie zepsutych "Baldachimach" Szatta, czy w moombahtonowym "Patataj" Buslava, czy w reggaetonowym, oklejonym zimnymi synthami "Jak na moje oko", czy wreszcie skręconym do jungle "Brokacie" Shaiby. Nie można zapomnieć o "Mordach" łączących korzenny dubstep z trance'em (Teielte zrobił bit tak dziwny, że aż musiałem przy szufladkowaniu skonsultować się ze znajomym producentem). To nazywa się ewolucja!
Dzieło jest przemyślane - album zamknięty w klamrze dwóch wersji "Baldachimów" nieprzypadkowo nazywa się "Cykl", bo pośrodku jest wszystko to, o czym mówiła autorka w wywiadach - od wyskakiwania i wykrzykiwania tłumionych emocji, po wartość w budowaniu relacji z samą sobą. Artystka umie dopasować się wokalnym stylem - raz nawija z rapową blazą, innym razem z soulowym zaangażowaniem i wyczuciem, popartym do tego świetnymi chórkami. Odpala w popowo krojonych refrenach, punktuje w zwrotkach ("Euforia" to 10/10!), różnicuje ekspresję i to do tego stopnia, że w jednej chwili zmysłowo szepcze, w drugiej jest rozkrzyczana niemal jak M.I.A. Prawdziwa sinusoida uczuć.
Muzyce bliżej do estetyki przesytu niż ascezy, więc różnie mogło być z tym, że bardzo zróżnicowane wokale pragną nieść dużo treści, nie wyrzekając się jej nawet w tych najbardziej imprezowych momentach. Marika nie bez nuty sarkazmu przypomni królom życia, że "barem mlecznym ich to miasto wykarmiło", zirytuje się, że "naga pupa sprzedaje ci auto". Z czułością zaśpiewa o zmarszczkach i pieprzykach, będzie chciała "ocalić w nas to, co różowe i miękkie". Ale też wulgarnie rzuci, że w styczniu nie będzie "popylać z gołą dupą" i pewna siebie rzuci zaczepne "ekskluzywna jestem ja, te fejki trącą kiczem".
Wszystkie twarze twórczyni dają się lubić, a nawet każą szanować, narzekać będę tylko na przesadne poetyzowanie frazy. "Słodki szept litrami we mnie lej" jest jak z polskiego radiowego popu lat 90., w tym całym post-dancehallowym galimatiasie płyty to jak kwiatek do kożucha. I przydałoby się skonfrontować wrażliwość gospodyni z wokalnymi gośćmi. Skoro świetnie brzmiała u boku Fabijańskiego, to jak wypadłaby na jakimś baile funku z Margaret? Albo w przykurzonym, błękitnookim soulu wespół z pisanym rewelacyjnie Mrozem? Może kiedyś się dowiemy, póki co cieszmy się tym, że "Cykl" jest bardzo dobry.
Marika "Cykl", wyd. własne
9/10