Recenzja Marika "Marta Kosakowska": Dojrzałość opłacona charyzmą
Marika postanowiła w końcu nie realizować wszystkich pomysłów na siebie jednocześnie i ma prawdziwy album. To przemyślany, szczery elektroniczny pop na miarę naszych czasów. Brakuje mu jednak magnetyzmu dawnych produkcji.
Jeżeli szukać ciekawej ewolucji wśród polskich wokalistek, to Marika automatycznie nasuwa się na myśl. Czupurna "Mariola królowa dancehalla" była potem "soul sista", ale też nadzieją na cywilizowanie naszego popu, lwicą trojańską wprowadzoną do głównego nurtu, która ryknie, gdy się wkurzy i czasem drapnie po dziennikarsku czy feministycznym pazurem. Chciała zresztą pokazywać wiele więcej oblicz, co prowadziło do płyt dobrych, choć klimatycznie na tyle rozstrzelonych, że sprawiających problem wciąż lubiącemu szufladkować i ograniczać się odbiorcy. Czwarta studyjna płyta nie na darmo ma w tytule imię i nazwisko - śpiewa dla was pani Marta odbudowana po bolesnych przejściach, świeżo wewnętrznie polepiona, dojrzała. Dostarcza swój najspójniejszy album.
Od bólu ukrywanego pod warstwą cukru do wyznania "Kocham, i nie muszę się tego bać" - uczestniczymy w dosyć angażującym procesie porządkowania emocji. Marika zmienia temperaturę swojego śpiewania. Znajdziemy u niej zimne, ażurowe, syrenie wykonania, ale też letni wokal, na pograniczu śpiewu i melodeklamacji, tak jak to w r'n'b bywa, czy wreszcie gorące, soulowe wyznania głosem wyszarpniętym z głębi duszy. Za tym wszystkim idą odrębne produkcje, elektroniczne, hojnie jednak przyprawione klawiszami i smyczkami. Co dała współpraca z twórcami takimi jak Kwazar, Lance Flare (z XXANAXX), BRK, Brainfreezer, Gooral czy Patryk Kraśniewski? To, że Marika to trochę Novika. Dobrze odnajduje się wśród trzasków, chrobotów i stuków a la James Blake (bardzo dobre "Idę"), w nieregularnych, kołaczących, a zarazem ładnych kompozycjach ze starannie aranżowanym dalszymi planami ("Drugi dzień") czy w introwertycznym numerze zderzającym dyskretną elektronikę z wyeksponowanymi skrzypcami i altówką (nietrudno wyobrazić sobie taki numer jak "Łodyżka" w repertuarze Bjork). Kto boi się, że powstał album zbyt alternatywny, powinien w tym momencie zostać uspokojony - w radiowych "Tabletkach" dobrze odpala drum'n'bass, nagrane w duecie z Buslavem "Trees" jest niemal musicalowe, a "Niebieski ptak" to amerykański mainstream z popem, EDM-em i r'n'b ery Timbalanda w składzie plus nawijka Grubsona na dokładkę. Kawałki się nie gryzą, są tu ze sobą, nie obok siebie. Czy to dobre, zgodne z uczuciową chronologią ułożenie utworów i motyw przewodni, czyli wysiłek koncepcyjny, czy może realizacyjna konsekwencja? Pewno i jedno drugie, w każdym razie to działa. Jest płyta, nie kompilacja.
Mam ten problem, że mimo wszystko nie umiem się "Martą Kosakowską" zachwycić. Nic nie buja mną od razu tak jak kiedyś "Masz to", nie łapie za serce jak "Selah", przy tej całej harmonii i opcji podnoszenia się brak mi publicystki z "Filifionki" czy "Widoku". Do artystki śpiewającej "Potykam się o własne nogi / Byliśmy wczoraj tacy głupi / jedno baran, drugie łobuz / został nadziei łyk, że jutro do mnie wrócisz" czy "Odgarnij wstyd, bo jak niesforna grzywka / psuje mi oczy, zasłania sny" jest mi blisko, ale do powiedzmy sobie szczerze, ryzykownych metafor w rodzaju "serce drży jak przemoknięty wróbel" - jak najdalej. Nową płytę doceniam, pozwalając sobie zarazem na przypuszczenie, że bez tej nuty dziewczęcości, z temperamentem sygnalizowanymi jedynie gdzieś między wierszami w utworach, gdzie intymna relacja między parą jest również relacją ciał, i bez zderzania pomysłów ze skrajnie różnych biegunów, część tego, co w Marice najbardziej porywające ginie.
Marika "Marta Kosakowska", wyd. własne / Warner
7/10