Linkin Park "From Zero": Nowe dobre stare Linkin Park [RECENZJA]
Już słyszę, jak grzmicie, że Linkin Park bez Chestera Benningtona to nie to samo. A prawda jest taka, że po nieudanych poszukiwaniach nowej tożsamości, nowe oblicze zespołu jest wręcz zbyt podobne do tego starego, pamiętanego przez wszystkich.
Śmierć Chestera Benningtona była szokiem dla wszystkich - równie wielkim jak odkrycie po fakcie, ile razy muzyk wołał o pomoc i jak to wołanie było ignorowane. "One More Light" trudno jednak uznać za właściwe zwieńczenie twórczości grupy, której lata świetności z pewnością przypadają na przełom wieków, gdy nu-metal nie pachniał jeszcze naftaliną. Był to krążek wybitnie nieudany i wykraczający tak poza strefę komfortu fanów grupy, jak wchodzący zbyt w strefę komfortu stacji radiowych przeznaczonych dla każdego.
Po samobójczej śmierci Benningtona wydawałoby się, że rozdział Linkin Park pozostanie już na zawsze niedopisany. Aż tu niespodziewanie Mike Shinoda - kreatywny lider grupy - zapowiedział wspólne działania muzyków Linkin Park, by w końcu uderzyć z singlem "The Emptiness Machine" nagranym z Emily Armstrong, nową wokalistką zespołu znaną wcześniej z projektu Dead Sara.
Pojawienie się w zespole Emily Armstrong zrodziło wiele wątpliwości wśród fanów. Chester Bennington był bowiem głosem na tyle unikalnym, że z pewnością wielu fanów grupy nie jest w stanie wyobrazić sobie, aby ktokolwiek był w stanie go zastąpić. Oczywiście Mike Shinoda wraz z resztą grupy odżegnują się od wszelkich zarzutów odnośnie zastępstwa, w czym nie pomagają zarówno scjentologiczna przeszłość wokalistki, jak i krytyka ze strony rodziny zmarłego wokalisty Linkin Park. Abstrahując od moralnego podłoża, trudno mi jednak uznać, że Emily nie stara się za wszelką cenę sprostać dziedzictwu Benningtona.
"From Zero" to bowiem materiał, w którym Linkin Park robią mocny krok w tył. Albo wręcz sus. Niestety, nie robią tego po to, aby potem zrobić krok w przód. Słuchając "From Zero", nie umiem nie oprzeć się wrażeniu, że jest to forma hołdu dla początków zespołu z czasów - przede wszystkim - "Hybrid Theory" czy "Meteory". Dawno w muzyce grupy nie było aż tyle rapu, skreczy, dawno nie mieszał się on tak ochoczo z przesterowanymi gitarami, dawno nie było tak agresywnie, a opętańcze krzyki towarzyszące perkusyjnym blastom nie uderzały z całą siłą w głośniki słuchacza.
Co w tym złego? Cóż, to chyba jest rzecz najbardziej kontrowersyjna. Z jednej strony Linkin Park sprostali oczekiwaniom pod tym kątem, że nagrali dokładnie to, czego przeciętny słuchacz, znający tę nazwę, spodziewałby się po nich. To jest nu-metal w 2024 roku i nie możemy mieć co do tego najmniejszych wątpliwości - zniknęły eksperymenty popowe, zniknęła próba zrobienia z Linkin Park grupy alternatywno rockowej, totalnie odcięto się od brzmienia "One More Light" i słusznie, bo to krążek, który nie bronił się już w chwili premiery. Hołdujemy przeszłości i to jest fundament "From Zero".
Z drugiej strony natomiast, Emily Armstrong nie jest Chesterem Benningtonem, a regularnie stosuje jego sztuczki, próbując podchodzić do materii wokalnej w identyczny sposób. Tu zaśpiewa coś czyściej, tu wejdzie w scream, by potem zaskoczyć delikatnością. Nawet aranżacyjnie jej partie są wykorzystywane w podobny sposób jak u Benningtona. A w nielicznych momentach, takich jak "Overflow", słychać, że można było wyciągnąć z jej obecności dużo więcej.
Stąd też te dwie strony medalu składają się na spory problem Shinody i spółki: niezależnie, ile frajdy sprawia mi nowa płyta Linkin Park, nie umiem obronić w pełni zarzutów o odcinanie kuponów. Tu nie ma nawet ewolucji pomysłów sprzed lat, nie wykorzystano ich do wykreowania czegoś, co by je rozwijało - po prostu brano te koncepty pełną garścią i wdrażano w nowe piosenki.
Kiedy słyszę "Two Faced", nie umiem oprzeć się myśli, jak bardzo starano się tu oddać ducha "One Step Closer". Gdy Shinoda zaczyna rapować w "Heavy is The Crown", flow może jest dojrzalsze, ale zbyt bliskie temu, co prezentował w "In The End", by nie zauważyć w tym celowości. "Cut the Bridge" i "IGYEIH" stanowią już wykroczenie poza tę erę i przesunięcie w stronę "Minutes to Midnight", ale to za mało. I jeżeli miałbym gdzieś dopatrywać się świeżości, to najszybciej w "Casuality", któremu z tymi prącymi do przodu bębnami i niemal death metalową ekspresją znacznie bliżej do bardziej nu-metalowgo oblicza, które rozpowszechnił Slipknot niż tego nieco emo rap metalu spod znaku Linkin Park.
Nie umiem w tym wszystkim zaprzeczyć, że "From Zero" to płyta zaskakująca dobra w robieniu tego, czemu miała służyć. To naprawdę nie są złe utwory, ani przez moment. Ale jest jedno pytanie, które sami będziecie musieli sobie zadać. Czy jest sens słuchać nowego Linkin Park, skoro mogę posłuchać utworów grupy, które pamiętam jeszcze z czasów, gdy kanały muzyczne nie były zdominowane przez programy reality show? A przy tym wszystkim samo doświadczenie - abstrahując od kwestii czasoprzestrzennych - byłoby względnie podobne? Niektórzy nie odbiorą tego jako wady, a ja nawet po kilkunastu przesłuchaniach zwyczajnie… nie wiem.
Linkin Park, "From Zero", Warner Music Polska
6/10