Krzysztof Grabowski "Przyjeżdżajcie, będzie super": Mózg pamięta to, co chce [RECENZJA]

Publikuję tę recenzję kilka miesięcy po premierze, ale nie jest to wina autora, bynajmniej. To wina Dana Browna, który kiedyś napisał takie książki, że po przeczytaniu jednej zostałam fanką i musiałam od razu przeczytać wszystkie, które były pod ręką. I jeszcze tego, że jak człowiek wpadnie w ciąg delegacyjny w marcu, to się budzi we wrześniu właśnie. Ale historie się nie zestarzały, z tego co wiem, niektóre jedynie zostały dopowiedziane i zweryfikowane, bo - jak mówi sam autor - mózg pamięta to, co chce.

Krzysztof Grabowski jest autorem książki "Przyjeżdżajcie, będzie super"
Krzysztof Grabowski jest autorem książki "Przyjeżdżajcie, będzie super"Robert WilkINTERIA.PL

Kiedyś pojechałam z jednym zespołem punkowym w minitrasę, która obejmowała m.in. Iławę. Dojechaliśmy na nocleg i już na wstępie było wiadomo, że to będzie przygoda, bo po podwórku walały się jakieś śmieci, pojedyncze buty i zepsuty dziecięcy wózek, a nad wszystkim mrugał przepalony neon, jak przy amerykańskich motelach. No gdyby ktoś nas oglądał w filmie, to krzyczałby, żeby tam nie iść. Ale poszliśmy. Do budynku, który też w sumie wyglądał na opuszczony. W końcu zjawiła się ewidentnie zastraszona pani, która skierowała nas "do szefa na górę". Na schodach minął nas człowiek z reklamówką szklanych butelek, goniony przez „Nie takie miałeś kupić, idioto”. Czy do tego momentu powinniśmy trzy razy już stamtąd wyjść? Owszem.

Ale nie. Dotarliśmy do szefa, mówiąc, że mamy rezerwację. "13 wam dam. Tam są nawet świeczki i ręczniki". Jak są świeczki i ręczniki, to dawaj pan, idealne. Pokój znajdował się w budynku obok, zaprowadzić nas miała wcześniej spotkana pani. Wyszliśmy na podwórko i… z balkonu pierwszego piętra na naszą przewodniczkę poleciało wiadro zimnej wody, a warto wspomnieć, że historia działa się w listopadzie. Potem usłyszeliśmy tylko z góry: "Sorry, to miało być na Bogdana". I tyle. Zapłakana przewodniczka zaprowadziła nas do pokoju, do którego musiałam zostawiać otwarte drzwi za każdym razem, kiedy chciałam wyjść do łazienki, żeby moi współtowarzysze widzieli, jak do niej wchodzę i wychodzę. Następnego dnia bardzo wczesne śniadanie zjedliśmy już w aucie, na parkingu pod marketem.

Czemu o tym piszę? Bo ja byłam z zespołami na może kilkunastu wyjazdach i jeszcze kilka dziwnych historii mogłabym opowiedzieć, a Dezerter tak jeździ od 40 lat i ma tych historii na pęczki. I je właśnie znajdziecie w "Przyjeżdżajcie, będzie super". Niektóre śmieszą, a inne śmieszą do momentu, w którym nie zorientujecie się, że tak naprawdę były dramatyczne. Nie przejdziecie tutaj chronologicznie przez każdy krok zespołu. Za to dowiecie się, jak on w ogóle powstał i co łączy Dezertera z Wojciechem Waglewskim i Nosowską. Ten brak chronologii może mylić, ale jeśli spojrzymy na to, jako na zbiór anegdotek, którym istotnie jest, to właściwie nie ma to żadnego znaczenia. Czasem tylko trzeba się zastanowić, jaka, kurde, Kaśka.

Jeśli już o tym, czego się z tej książki nie dowiecie, no to nie dowiecie się, czy tak było naprawdę, czy tak tylko autor zapamiętał. Sam pisze, że "czasem wystarczy inny kąt widzenia, czasem co innego się myśli w trakcie tej samej rozmowy i wyciąga się zupełnie inne wnioski". Prawda to i nie ma się co czepiać. Mózg pamięta to, co chce.

Same historie są naprawdę fajne. Znalazłam tutaj odpowiedzi, na przykład, na dwa nurtujące mnie pytania. Po pierwsze, jak doszło do tego, że polscy punkowcy w latach 80. wydali płytę w USA. Po drugie, czy skoro mamy dwóch Krzysztofów Grabowskich i obaj są muzykami, i obaj są znani, to zdarza się, że ludzie ich mylą. Jest też o tym, jak polski zespół punkrockowy znalazł się na koncertach w Japonii, jak skini urządzali naprawdę poważne bijatyki na koncertach albo o co chodzi z pałeczkami perkusyjnymi z piekarnika. Nie zabrakło też opowieści o kilku wątpliwie legalnych akcjach, ale lata mijają, można już chyba mówić głośno.

A jak powstają jego teksty, gdy go ktoś tak spyta, to… odpowie. Ja z kolei mocno identyfikuję się z historią o wymyśleniu w śnie super rzeczy, o których do rana by się zapomniało, więc trzeba wstać i zapisać, chociaż bardzo się nie chce, a ostatecznie często okazuje się, że nawet nie było warto.

materiały prasowe

Niektórym podczas czytania może wydawać się momentami, że zespół marudził, że "musieliśmy wracać po nocy, bo warunki do spania były złe". Ale… tutaj muszę kolegów z branży obronić. Z doświadczenia wiem, że jeżdżenie na festiwal jako uczestnik, a jeżdżenie tam jednak do pracy, to dwa odległe bieguny. Kiedy masz tylko przeżyć i pójść posłuchać muzyki, to spanie pod namiotem czy tam obok ogniska z ludźmi chodzącymi ci nad głową – spoko, takie są festiwale. Ale odkąd zaczęłam jeździć na festiwale zawodowo, gdzie od ósmej rano do trzeciej w nocy jesteś na nogach, robisz rzeczy, a następnego dnia jeszcze masz być skupiony i gotów do pracy dalej, to… zaręczam, że impreza nad uchem to ostatnia rzecz, na jaką ma się w tym momencie ochotę. Wyobraźcie sobie, że po 12 godzinach pracy przychodzicie do domu, a sąsiad akurat ma party do czwartej nad ranem, w dodatku zaprosił na nie 70 osób i postanowił pootwierać okna, żeby na zewnątrz było lepiej słychać. I tak codziennie. No to w branży muzycznej jest tak samo, tylko że nie u siebie w domu.

Styl pisania jest bardziej gawędziarski niż literacki i oczywiście nie jest to zarzut, bo dzięki temu opowieść płynie lekko. Porównałabym to śmiało do książki Jarka Szubrychta "Skóra i ćwieki na wieki", tylko o punku, a nie o metalu, więc wiadomo, że fajniej. Jedyna rzecz, do której można by się tutaj przyczepić, to sprawy techniczne. Mi, na przykład, gdzieś w druku zginęły strony 101 i 102. Momentami też brakuje korekty, ale zdecydowanie daleko tej książce do "Metalowych wersetów", przy których musiałam siedzieć z ołówkiem i wstawiać przecinki, bo inaczej mój mózg nie rozumiał treści.

Jeśli chcecie poznać historię zespołu, to z tej książki nie poznacie jej jakoś szczegółowo. Ale jeśli chcecie zobaczyć, jak wyglądało i nadal wygląda życie undergroundowego muzyka w Polsce, to wchłoniecie tę książkę w jeden wieczór. 

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas