Koza "Amok": Wyjście z piekła [RECENZJA]
Koza sam przyznaje, że "rapgrze sztuka j***ie tak jak jajo", ale go to zniechęca. Co więcej, pcha się z producentem Jordanem w najbardziej komercyjne, co rusz plądrowane rejony rapu, gdzie pozostał tylko gang i flex. To wyprawa na własnych warunkach, do tego zwycięska.
Od młodego, polskiego trapu nie wymaga się za dużo. Ma dobrze bujać, fajnie brzmieć, wykonawcy mają się umieć stylowo przewieźć, czasem liczy się jeszcze wartość emocjonalna. W żadnej innej rapowej szufladce nie ma tylu zapożyczeń czy wręcz kalek ze scen innych krajów - bliźniaczych stylów nawijania, identycznie produkowanych podkładów. Lenistwo posunęło się tak daleko, że już nie trzeba patrzeć za ocean bądź za miedzę. Za odkrycia uważa się nad Wisłą kolejne wersje Young Igich, kolejne wersje Pikersów. A potem na scenie popowy playback, pod sceną punkowe pogo i jakoś to się trzyma na wizerunku, braku krytycyzmu fanów czy za sprawą ręki mytej przez rękę.
Cała nadzieja w undergroundowych kolektywach takich jak NATURA2000 czy FALA, choć czasem przytrafi się w oficjalnym obiegu miła niespodzianka. W zeszłym roku był to Diamentowy Las, spontaniczny duet Białasa i White'a 2115. Tam mieliśmy rys fantasy, dostrzegalny od świetnej okładki aż po teksty, a przede wszystkim lekkość i bardzo dobrą chemię między twórcami z dwóch różnych pokoleń. To pozwoliło uskrzydlić bardzo przyzwoitą, choć po trapowemu generyczną produkcję. W tym roku jest to "Amok", wspólne dzieło Kozy i odpowiedzialnego za muzykę Jordana.
Pochodzący z podwarszawskiego Raszyna Koza działał wcześniej tak, że dało się go uwielbiać albo nienawidzić. To, co dla jednych było odświeżająco ekscentryczne, inni określali jako nużąco zmanierowane. Ja debiutanckie "Mystery Dungeon" mógłbym nazwać teatrem śmierci, zapisem choroby, koszącym lotem przez kulturę, gdzie raper łapał się pojęć, obrazów i nazwisk tak, jak Spider-Man świeżo po odkryciu mocy łapał się dachów, elewacji i latarni. Szybkości, kolorów czy adrenaliny z pewnością nie brakowało.
Zeszłoroczne, stworzone z Kubą Więckiem "Niebo nad Berlinem" to już większa poetycka świadomość, operowanie słowami, a nie przedzieranie się przez ich gąszcz z maczetą. Była w tym czułość i szczerość, bywała elegancja, wręcz namacalnie odczuwało się u rapera przyrost ogłady i - co ważniejsze - rozumienia muzyki.
Na "Amoku" amoku mniej niż kiedykolwiek dotąd, nawet "LSD" jest przykładem trzeźwego myślenia i pisania. Wokal może być studyjnie podkręcony, wysoki, może być wystudzony i śpiewny, albo dla odmiany prawie metalowy, wyskrzeczany z gardła - ale to tylko narzędzia i Koza umie ich używać, nawet swobodnie zmieniać w obrębie jednego utworu. Dykcji nie miał nigdy lepszej, przyspieszenia nigdy nie wchodziły mu płynniej ("Vvina"!), niemniej nie to jest najciekawsze.
Raper rzuca jakby od niechcenia wersy kłopocząco ekshibicjonistyczne, ciska abstrakcje, konstruuje jednak również klasyczne hiphopowe punchlines pokroju "Zobacz jak tu w kilku ruchach przenosimy kanion / każda ma produkcja dotąd wyznaczała kanon". I we wszystkim tym jest zaskakująco precyzyjny. Wielokrotne antyczne odniesienia - Marek Aureliusz, Romulus, Herod, Sokrates, Beatrycze, Protagoras, Tukidydes i inni - dają więcej niż sfera fantastyczna w Diamentowym Lesie i nie są po to, żeby zapewnić lajk od Bisza. Artysta ma coś z mitycznego herosa, odwiedzacza krain i podpalacza miast, wypełniającego wraz z kompanią swoje przeznaczenie, uczącego się przy tym czegoś o sobie. Nie jest w zarysowaniu tego nachalny, za to jest zmyślny. Niektóre koncepty duszą jak gorset, nie ma ich co zakładać i zaciskać. Czasem wystarczy mieć pomysł.
Tak jak refreny pokroju "Allaha" nie piszą się same i przypadkiem, trzeba do tego talentu i wyczucia, tak produkcja Jordana na "Amoku" predestynuje go do czołówki. Jak nie ma brzmienia, to nie ma trapu, więc wszystko oczywiście brzmi - perkusje są ostre, bas nacierający i tak dalej. Ale brawa za tę soczystą, przestrzenną, niemal medytacyjną kompozycję nie od sztancy w "Young Dope", za melodię w już ładnej, jeszcze nie kiczowatej "VVinie", za luz i gładkość (angielskie chill & smooth brzmią w tym kontekście jakoś bardziej przekonująco) w "Łzach".
Jordan w "LSD" złamie i zwolni, Jordan w "Amoku" będzie psychoaktywny, Jordan zrobi więcej niż można by od niego wymagać. Tego, co zachodzi między nim a Kozą w przedziwnym, absolutnie poruszającym mnogością form i emocji "Orfeuszu" nikt dotąd nie uzyskał i raczej nikt nie będzie w stanie powtórzyć. To wielki moment płyty.
Koza dojrzewa, profesjonalizuje się, krzepnie, "nie ma czasu na zabawę tak jak Schopenauer". Tracimy tym samym młodocianego szaleńca, nie ma co jednak zbytnio żałować. Normalne jak na niego to wciąż dalekie od nudnej normalności. Pewna obliczalność nie oznacza zaś braku autentycznego zaangażowania za mikrofonem. Wrażenie, że typ się spala rapując, cały atawizm gadki, akurat pozostaje. Dochodzi do niego (do wrażenia, nie do typa) to, że mamy trap do słuchania również w domu, niekoniecznie już tylko w klubie, niekoniecznie przy okazji stymulowanych wszelako, weekendowych odklejeń rzeczywistości. Rapera można nadal nienawidzić, być może nawet zaśmieje się wtedy nieładnie, ale trzeba go już uszanować, bo po prostu obiektywnie jest za co. A ty co? Jak radzi Koza - "zadzwoń do mainstreamu, powiedz im, że nie potrafią". I czekaj na to, co będzie po trapowej odysei. Drillowa krucjata?
Koza "Amok", Hashashins
8/10