Koza x Kuba Więcek "Niebo nad Berlinem": Trafił Koza na Kubę [RECENZJA]
Czego można się spodziewać, gdy wolny od ograniczeń jazzman połączy siły z pozbawionym zahamowań raperem? Oczywiście albumu, który odpłynie daleko od muzycznej macierzy obydwu kapitanów. "Niebo nad Berlinem" jest niesione elektroniką i poezją. Nie osiada za to na mieliznach.
Gdy raszyński raper Koza nagrał "Mystery Dungeon", byłem przerażony - fantasmagorycznym obrazowaniem, a przede wszystkim tym, że mogę mijać na ulicy 19-latków, którzy mają w głowie równie genialny burdel. Następna "Patologya" obeszła mnie dużo mniej, gdyż okazała się bezpieczniejsza, mniej wyrazista.
Na nagrane z Kubą Więckiem "Niebo nad Berlinem" czekałem bardzo, bo po tym, na co Kuba pozwolił sobie drugą płytą w ramach nobliwej serii Polish Jazz, współpraca z nawijaczem wydawała się dla niego naturalną koleją rzeczy. A na liście potencjalnych kandydatów hulał wiatr i cóż, meczał Koza.
Obydwu panów dzieli sześć lat, obaj są w swoich gatunkach bardzo młodzi. Można pewno mówić o les enfants terribles, choć wichrzycielstwo (szczerze mówiąc, takie do wzięcia w cudzysłów, bo mówimy o zaskakująco dojrzałym producencie/kompozytorze) Więcka przyniosło raczej splendor, a trolling Kozy, poparty do tego osobistymi perypetiami, raczej kontrowersje. Uderzyli wspólnie płytą: elektroniczną, poetycką, pełną słów wymykających się słowom, z amorficznym muzycznym kręgosłupem.
I znowu strach, tym razem w związku z recenzencką pustką w głowie. Dopiero z czasem dotarło do mnie, że to ta niedookreśloność jest tu naczelną wartością. Polski rap przyzwyczaił do płyt, po których od razu wiadomo, co myśleć, również dlatego, że bezustannie to suflują - jeśli nie samymi utworami, to PR-em.
Jeżeli już raper spotykał się z jazzmanem, to szło to w bezpieczny acid jazz albo w Komedowego kaca. A tu na żadnym polu nie wiesz, co cię zaraz spotka. Co więcej, potem nie od razu wiesz, co cię spotkało. Ale to jest piękne, że to nie IKEA, skręcaj sobie z dostarczonych elementów, co tam chcesz. Wbrew pozorom wcale nie będzie trudno, przynajmniej do momentu, kiedy nie każą ci tego opisać. Serio, nie bój się, proś po drugiej stronie dobrze wie, że nie jesteś stolarzem ani cieślą.
Na pewno wiedziałem, że klajster oszczędnych, zaszumionych, ładnych dźwięków, na którym w "Jarmuschu" trzymają się wersy "Jestem ze wszystkimi, którzy zgubili kompasy / z kloszardami, złodziejami i niewolnikami maszyn / jestem z gromadami wędrujących prostych i zepsutych / jeśli będziesz chciał, to włożę twoje buty / jestem z gromadami wędrujących tam, gdzie giną chmury / możesz widzieć mnie, jak stoję pośród burzy" rezonuje emocjonalnie jak diabli.
Bez wątpienia czułem, że wjazd "Slick talk, jestem lekki jakbym zmienił godność / wjeżdżam na koniu do hacjendy Zorro / samozatrudniony astronom, j***ć teleskop / robię sobie se skłot z nowej fali w muzie, po czym zwiedzam Bosfor / miałem tyle czasu w sobie, że mnie prawie zgubił / Ebe, Ebenezer siedzę na końcu iluzji" jest tyle abstrakcyjny, co bardzo hiphopowy, opiera się na stopie i werblu. Dopiero potem cyfrowo ćwierkająca "Arianna" stopniowo się odrealnia.
W kontekście "Mango" zdążyłem przeczytać już nieco złośliwe podsumowanie, że to najlepszy kobiecy rap w Polsce. Ale raper dobrze operuje tym wysokim głosem, który jak ulał pasuje do funkowego, ukwaszonego Pharellowego groove'u dostarczając w rezultacie udany, a co więcej nieoczekiwany nawet w realiach takiego krążka numer. "Duchy" zaczynają się dla odmiany bitem godnym Massive Attack i sprawnym psychorapowym świergotaniem do jego wtóru. Prowadzą zaś do królestwa melodii i szeptu. Jeżeli dodać do tego intymny tekst, pozostawiający wrażenie czytania cudzej prywatnej korespondencji, orbitujemy zdecydowanie wokół numerów roku.
W "Bezdechu" robi się house'owo, ale to nie jest uklubowienie kosztem wspomnianej wcześniej melodii. I duży plus dla Koza za to, że się umie do niej z głosem przykleić. Nie ma z tym problemu w "Drodze do Damaszku", gdzie hi-haty i bas pracują trapowo, klawisz brzmi jak fortepian znaleziony na strychu gdzieś u dziadków. Ciągnie swoją ulirycznioną gawędę nie przeszkadzając tym, którzy nie mają się ochoty wsłuchiwać i frapując pozostałych. To dużo lepszy warsztatowo raper niż by się mogło niektórym wydawać. Sprawdźcie jak w "3000" szybko rapuje do niespokojnych rytmów, odbija się dadaistycznymi pogłosami, mocno zwalnia tak, ale że jego pasażerowie nie rozbijają sobie głów.
Kozę należy chwalić, niemniej do Kozy można przyczepić się o czytelność wokali i niechlujność w artykulacji tym bardziej słyszalną, że wersy bywają nabite słowami tak, iż są napęczniałe jak kabanos. Jednak nie wszystko da się uzasadnić mumblem, mamrotaniem wykorzystywanym w nowej szkole podobnie jak krzyk, modulowany zaśpiew, wyszczekiwane dopowiedzenia i tak dalej. Najbardziej słychać to w otwierającym "Deszczu w Buenos Aires", dlatego dziwi rozpoczynanie całości tym akurat utworem, bo to główny dowód w sprawie o pultanie się. Trochę niecierpliwych odbiorców się od niego odbije i wiele straci.
Tak samo pieczątką z napisem "licentia poetica" nie sposób podbić każdą zwrotkę i wers, bo jednak obyłoby się bez tych różnorakich koherencji, asymptot, a już na pewno bez "archaicznego alchemika uzdolnionego do synkretycznych posunięć". Śmieję się sam do siebie, kiedy myślę o tym, jak Koza, młody raper dla starych odbiorców, wpędza w poczucie winy rówieśników za pomocą tych wszystkich Godardów, Bruegeli i Kaurismakich. Fajnie, że podnosi im poprzeczkę, bo ktoś musi. Owszem, słyszę, że jest tego i tak mniej niż kiedyś, ale raper nadal przegina wychodząc na snoba. "Moje ambicje mogą łatwo przechodzić w pretensję" diagnozuje sam siebie. Oj tak, byczku.
Do Kuby Więcka dla odmiany nie można się przyczepić. To paradoks, bo uzyskuje muzykę świeżą i zupełnie autorską mocno czerpiąc z lat 90. Glitche, szumy, kliki i rytmiczne nieregularności kojarzą się ze spuścizną brytyjskiej Intelligent dance music, ale nie brakuje tu też ciężaru, mroku i klaustrofobii podanych w zaskakująco przystępnej trip-hopowej pigule. Z kolei bębny czy same metody działania nasuwają na myśl abstrakcyjny hip hop - DJ-a Shadowa czy Company Flow.
Przedłożony zestaw inspiracji trąci innym, polskim producentem, a mianowicie 1988, niegdyś połową duetu Syny. Ale Więcek przekuwa to na coś zupełnie innego, wiele, wiele lżejszego, mniej osadzonego w kontekstach, mniej szczelnego. Jedyne czego można żałować, to tego, że nie rozbudował trochę tych utworów, choćby w najbardziej oczywisty sposób. No dobra, taki "Faszyzm" to ironiczna jazda po bandzie, która słusznie została zamknięta w 90 sekundach i nie potrzebuje jednej więcej. Za to solówki instrumentalnej w "Bogu niemoty" słucha się z przyjemnością. Więcej takiej okrasy by nie zaszkodziło, zwłaszcza od renomowanego saksofonisty.
Nie podejmowałbym się tłumaczenia Kozy wers po wersie, jednak namalował mi w głowie żywy, poruszający obraz. Nie porywałbym się na opisywanie Więcka dźwięk po dźwięku, niemniej zbudował całe uniwersum. Widzę rozdźwięk w świadomości z jaką obaj twórcy poruszają się w swoich dziedzinach. Jeden działa instynktownie, podświadomie, drugi wydaje się realizować wizję. Jest w tym chemia, twórcze napięcie i satysfakcja rozłożona odbiorcy na multum przesłuchań, przynoszących skrajnie różne rezultaty zależnie od nastroju i stopnia jego czujności. Rzadko kiedy rapowana muzyka pozwala tak o sobie pisać. Za rzadko.
Koza x Kuba Więcek "Niebo nad Berlinem", Warner Music Poland
8/10