Jon Anderson and the Band Geeks "True": Pan YES versus YES [RECENZJA]
Paweł Waliński
Jon Anderson u progu dziewiątej dekady życia wydaje nowy album. I jest ów dowodem, że komu jak komu, ale jemu brak formy raczej nie groził, nie grozi i oby nie zagroził.
Zacznijmy jednak od anegdotki. Niespełna dwadzieścia lat temu, gołowąsem zawodowym będąc, dostałem zadanie zrobienia wywiadu z Jonem Andersonem z okazji zbliżającej się premiery płyty, którą nagrywał z Vangelisem. Wokalista, wraz z żoną gościł podówczas w wyspiarskiej posiadłości Greka. O ile miałem pełną świadomość, jak brzmi wokal Andersona i wiedziałem o problemach z gardłem, z jakimi borykał się w tamtym czasie, o tyle (a była to jeszcze epoka web 1.0) nie sprawdziłem w sieci żadnego wywiadu z nim zawierającego nagranie głosu. Kiedy więc usłyszawszy w słuchawce bardzo wysoki, kobiecy głos, bez wahania przywitałem się i poprosiłem do telefonu... męża. Szczęśliwie pan Anderson chyba nie dosłyszał, a ja miałem cenne kilkanaście sekund, żeby zorientować się w faux pas i jakoś z niego wybrnąć. Wywiad się odbył i był całkiem przyjemny, ale wstyd został ze mną do dziś.
"True" ukazuje się pięć lat po poprzedniej płycie Andersona, "1000 Hands: Chapter One" (a gdzie kolejne rozdziały?) i daje nam artystę w nadal bardzo niezłej wokalnej formie, o czym warto może napomknąć, biorąc pod uwagę, że Anderson jest rówieśnikiem Micka Jaggera, a więc urodził się jeszcze w trakcie II wojny światowej. Podróż w czasie, w jaką nas zabiera, nie jest jednak aż tak odległa, brzmi bowiem właściwie wypisz-wymaluj, jak YES gdzieś z końcówki lat siedemdziesiątych i początku kolejnej dekady.
Właściwie całą płytę wypełnia zaraźliwa, pozytywna energia, zupełnie jakby ktoś odgórnie zabronił muzykom używać akordów molowych. Anderson pośród wszystkich tych upbeatowych partii zachowuje iście młodzieńczą energię i z łatwością dotrzymuje Geekom kroku. A owi wydają się absolutnie nie mieć hamulców, komplikując partię do niemożliwych wręcz poziomów. I tym razem nie do końca to komplement na temat ich kunsztu. Jeśli posłuchamy otwierających płytę "True Messenger" i "Shine on", obu - co w prog rocku istotne - krótkich, bo nieprzekraczających pięciu i pół minuty, zrazu zdaje się, że w każdym z nich upchano zbyt wiele i to na siłę.
Żachniecie się - przecież to prog rock! O to właśnie chodzi! Odpowiem: i tak, i nie, bo nawet będąc świadomym formuły i znając klasykę - z której każdego dnia i o każdej porze owego, zawsze na pierwszym miejscu postawię Genesis z Gabrielem - trudno oprzeć się wrażeniu, że zbyt wiele grzybów w małej filiżance barszczu. Co razi w formach krótszych, lśni w dłuższych, jak "Counties and Countries" czy "Once Upon a Dream", bo tam w końcu zespół na tyle pozwala przyzwyczaić się nam do kolejnych motywów, że ich progresja ma sens większy niż bycie wprawką techniczną dla bardzo zaawansowanych.
W krótsze formy zespół jednak również umie. Kiedy nie przesadza, potrafi sprokurować nam prześliczne balladki w postaci "Build Me an Ocean" i "Make It Right". Urokliwy power metalowy sznyt ma z kolei "Still a Friend", czemu trudno się dziwić, YES pod wieloma względami tak muzycznie, jak i tekstowo, jest współodpowiedzialne za powstanie rzeczonego gatunkowego potworka.
Pozostaje odnieść się do słonia w pokoju. Czy "True" to lepsza płyta, niż wydana rok temu "Mirror to the Sky" YES? Połowa z was pewnie radośnie krzyknie "ha!", a druga zaklnie i będzie unikać recenzji sygnowanych moim nazwiskiem, ale... tak. "True" jest lepsze, niż ostatnie dokonanie dawnych kolegów, z którymi jest Anderson pokłócony. Nie o kilka klas. Odrobinę. Ale jednak lepsze. Więcej: lepsze niż wszystko, co sam Anderson nagrał od lat.
Jon Anderson and the Band Geeks "True", Mystic
7,5/10