Jethro Tull "The Zealot Gene": Dobrze to już było... [RECENZJA]

Paweł Waliński

Z powyższego smutnego przekonania tak muzycznie, jak i tekstowo czerpie Jethro Tull na swoim 22. albumie. I jest to album bardzo udany.

Ian Anderson na okładce płyty "The Zealot Gene" grupy Jethro Tull
Ian Anderson na okładce płyty "The Zealot Gene" grupy Jethro Tull 

Wierzcie lub nie, ale od wydania ostatniego studyjnego albumu Jethro Tull minęło zupełnie nieokrągłe 19 lat. W muzyce to cała epoka, a nawet kilka. Tak samo w kategoriach technicznych i biznesowych muzycznego świata - przypomnieć tylko, że na przełomie mileniów streaming muzyki był w powijakach. Co to znaczy? Że mówimy o czasach sądowej batalii Metallica versus Napster, a nie takich kiedy odpalamy sobie plejkę na spotkach. I nawet jeśli Jethro Tull nieomal z definicji a już na pewno gatunkowej przynależności stoi może trochę obok mód i zawieruch współczesności, "The Zealot Gene" ukazuje się jednak w zupełnie innych czasach, niż jej poprzedniczki.

Tymczasem Ian Anderson wydaje się kompletnie niezainteresowany (muzycznie!) zmianami otaczającego go świata i z pełną premedytacją rzuca nam album, który jako punkt odniesienia ma najwyżej twórczość własną i to w dodatku tę najbardziej klasyczną, to jest z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. A właściwie ową minus zadęte, konceptualne, zajmujące pół płyty suity - na "The Zealot Gene" zaledwie trzy numery trwają dłużej niż cztery minuty, za to tylko jeden powyżej pięciu.

Muzycznie jest to oczywiście (techniczny death metal po linii szkoły szwedzkiej) rock progresywny typowy dla Jethro Tull, inspirowany tak folkiem, jak i średniowieczną (i odrobinę późniejszą) muzyką dworską. I - jak napisał jeden z zagranicznych recenzentów - idzie podczas jej odsłuchu poczuć woń piekącego się na rożnie mięsa, ale i spływających uryną ulic średniowiecznego miasta. Miał chłop rację, jak również jej nie miał, bo jak to zazwyczaj bywa z prog rockiem, inspiracja jest nad wyraz czytelna, jednak dalej to już licentia poetica, nie wyłączając sterylnej do ulania, nieco w swojej sterylności infantylnej produkcji i bolesnego braku basów. Ale to znów tylko mocniej odsyła a to do klasycznego okresu formacji, a to do późnych dokonań konkurentów z Genesis jeszcze z czasu jedynego właściwego wokalisty owej formacji, to jest Petera Gabriela oczywiście.

O ile muzycznie "Gen zeloty" jest zanurzony w przeszłości (no i komu to przeszkadza, e?) i mimo że prace nad płytą zaczęły się jeszcze w epoce przed-covidowej, tekstowo (patrz: utwór tytułowy) całkiem nieźle komentuje współczesność, choćby pasażami o mrocznych populistach i siejących strach ksenofobach czy o niewolnikach ideologii i umiarkowaniu gryzącym piach. Znajdzie się też miejsce na Trumpa i jego szurskich kohort, a "Mr. Tibbets" serwuje odniesienie do ataków na World Trade Center. I tu znów warto zauważyć, że ostatni (tym razem nie licząc płyty świątecznej) album formacji, "J-Tull Dot Com" ukazał się - bez miesiąca - dwa lata przed wydarzeniem, które jak by nie patrzeć, naszkicowało nam poniekąd reguły rządzące współczesnością.

Dodajmy do tego wszystkiego naprawdę udany songwriting i całkiem pokaźną, jak na ich warunki różnorodność. I oto mamy album, w którym fani Jethro Tull z pewnością się zakochają. A inni? Jeśli już trafią na nazwę zespołu, pewnie będą musieli używać Google'a, że co to za dziwność. I jeszcze ten flet! No któż to widział w epoce Young Leosi, pato-celebrytów i tańczenia po nic na Tik-toku? Brawo, panie Anderson!

Jethro Tull "The Zealot Gene", Sony

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas