Przewodnik rockowy: Oportunista Ian Anderson?
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Rock w ciągu 50 lat swojego istnienia był tak bardzo popularny, że jego słuchaniem zajmowały się dziesiątki czy nawet setki milionów, a graniem (i to tylko profesjonalnym) dziesiątki, lub może raczej setki tysięcy.
Przy takiej masowości nie ma co się dziwić, że z kręgu go tworzących i wykonujących z czasem wyłoniła się elita arcymistrzów, czyli tych, którzy są brani pod uwagę w najróżniejszych plebiscytach wyłaniających wśród nich najlepszych. I tak powstają listy najwybitniejszych wokalistek, wokalistów, gitarzystów, basistów, bębniarzy czy specjalistów od gry na najróżniejszych instrumentach klawiszowych.
Są też np. zestawienia najzdolniejszych skrzypków, akordeonistów, saksofonistów czy... flecistów. Tyle tylko, że wśród tych ostatnich dmuchaczy konkurencja nigdy nie była zbyt szeroka, a korona od czterdziestu paru lat zawsze trafiała na tę samą kudłatą niegdyś głowę. Bo mimo niekiedy efektownych popisów Mela Collinsa (Camel, King Crimson), Petera Gabriela (Genesis), Andy Latimera (Camel), Iana McDonalda (King Crimson), Thijsa van Leera (Focus), czy w ostatnich latach Devona Gravesa (Dead Soul Tribe), nikt nie ma wątpliwości, że królem flecistów wśród rock'n'rollowców jest Ian Anderson - lider Jethro Tull. A jego prawo do tronu wydaje się rzeczą tak oczywistą, że sądzę, iż większość z jego niezliczonych fanów, podobnie zresztą jak ja, z całkowitym niedowierzaniem przyjmie informację, że nasz idol przez większość swojej kariery grał, popełniając bardzo (podobno) istotny błąd techniczny. Owego strasznego odkrycia dokonała w 1995 r... córka artysty podczas nauki w szkole! Oto jak można wyhodować żmiję na łonie własnej żony!
Wszystko przez Erica Claptona
No cóż, skoro już rzuciłem tak głęboki cień na wcześniej niczym nieskalane panowanie Ian Andersona, to czuję, że muszę spróbować wyjaśnić, kto za tym stoi. Nie bawiąc się w zbędne owijanie w bawełnę, od razu krzyknę - Eric Clapton! Jak to możliwe? Oto co zaszło: gdy w 1967 roku (wtedy 20-letni, bo urodził się 10 sierpnia 1947), zdolny i przy tym niezwykle ambitny wokalista oraz gitarzysta zaczął przygotowywać grunt do własnej kariery, pewnego - dla niego chyba nie najpiękniejszego dnia - wybrał się na koncert słynnego już wtedy wirtuoza elektrycznego wiosła (Claptona właśnie) i po obejrzeniu owego spektaklu uświadomił sobie, że nigdy, przenigdy, nie zdoła osiągnąć takiej mistrzostwa, a zatem trzeba dać sobie spokój z nieakustycznym gitarowaniem oraz że dobrze byłoby zająć się graniem na jakimś innym instrumencie.
Jego wybór padł na błyszczącą dmuchawę poprzeczną, czyli flet. Tyle tylko, że w tamtych czasach nikt na poważnie rocka nie fletował, więc za bardzo nie było się od kogo uczyć. Stąd pozostało samokształcenie. A ponieważ Ian był nie tylko ambitny, ale także konsekwentny i pracowity, to po tygodniach trenowania doszedł do wspaniałych rezultatów. Amen!
Ian Anderson w swoim żywiole:
Jeśli ktoś ma nadzieję, że po owym sakramentalnym "amen" pojawi się typowa opowieść o życiu typowego artysty, to się trochę zawiedzie, bo kto jak kto, ale Anderson typowym artystą nigdy nie był, nie jest i pewnie już nie będzie. I tak, zanim zajmę się jego poważniejszymi odchyłkami od rockowych norm, żeby czasem potem nie zapomnieć, dodam od razu, iż jego oryginalność przejawia się także w tym, że gdy gra, to bardzo często robi to, stojąc na jednej nodze w pozie szykującego się na smaczną żabkę bociana! Teraz będzie już nieco poważniej.
Rockowy reformator rolnictwa
Od momentu gdy 45-lat temu Ian Anderson uruchomił projekt muzyczny, któremu nadał dość dziwną nazwę Jethro Tull (zaczerpnął ją od imienia i nazwiska XVIII-wiecznego reformatora rolnictwa), jego grupa była właściwie czymś, co nie do końca zasługiwało na miano prawdziwego zespołu. Dlaczego? Bo zazwyczaj (jak sugeruje zresztą samo słowo zespół), tego typu formacje powstają po to, aby ich propozycje była wypadkową talentów i umiejętności tworzących je rockmanów. Natomiast w wypadku Jethro, poza pierwszymi miesiącami jego działalności, wszystko co najważniejsze było nieomal wyłącznie dziełem Andersona. Bo to on od lat komponuje wszystkie utwory nagrywane przez grupę, pisze do nich teksty, aranżuje, produkuje i często nagrywa w swoim prywatnym studio. Ale to jeszcze nie wszystko, bo tak naprawdę, Ian jest jedynym (drugi z weteranów zespołu - gitarzysta Martin "Lancelot" Barre, zagrał dopiero na jego drugiej płycie) stałym członkiem owej formacji. Tym samym można bez żadnego ryzyka napisać - Jethro Tull to on!
Jethro Tull na swojej debiutanckiej płycie "This Was" (1968):
Na kolejną cechę twórczości bandu Andersona można zwrócić uwagę tylko wtedy, gdy naprawdę dobrze zna się jego dyskografię i gdy spojrzy się na nią przez pryzmat chronologii. O cóż chodzi? Ano o to, że Jethro Tull w pierwszym dwudziestoleciu swojej historii ewidentnie dopasowywał się do panujących w owych latach mód. Po takim stwierdzeniu, można Iana posądzić o niezbyt chwalebny w sztuce oportunizm, a co za tym idzie, trudno pisać o oryginalności stylu jego grupy. Ale skoro tak, to od razu zastukam, że o czymś takim nie ma nawet mowy.
Kiedy Jethro Tull przystąpił pracy nad swoimi pierwszymi utworami, był ewidentnie zainteresowany będącym wtedy u szczytu popularności białym bluesem (spod znaku Bluesbreakers Johna Mayalla czy Creamu). Wtedy to w zespole grał jeszcze wyraźnie ciągnący w tę właśnie stronę gitarzysta Mick Abrahams. W efekcie w 1968 r. dostaliśmy album "This Was".
Po odejściu Abrahamsa i po dwutygodniowym epizodzie z Tony Iommim (tym z Black Sabbath) do Andersona dołączył wspomniany już Martin Barre. A ponieważ mniej więcej w tym samym czasie ogromnym uznaniem cieszyły się już folk-rockowe ballady (m.in. w związku z modą na tzw. protest-songi), to na dwóch kolejnych długograjach Jethro ("Stand Up" i jeszcze wyraźniej na "Benefit") dominowały kompozycje bliskie muzyce folk. Zaraz potem, gdy za sprawą Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath zakwitł hard-heavy rock, nasi podopieczni bardzo wyraźnie oraz bardzo efektownie się do niego dopasowali, co zaowocowało arcydziełem w postaci longplaya - "Aqualung".
Zobacz Jethro Tull w koncertowej wersji tytułowego nagrania z "Aqualung":
Natomiast w chwilę później, gdy wybuchło szacowne szaleństwo muzyki progresywnej, Anderson, z godną swojej unikatowości skromnością, ogłosił że jego band nagrał (cytat z pamięci) matkę wszystkich albumów progresywnych i wydał autentyczny majstersztyk, jednoutworowego długograja - "Thick As A Brick".
Jethro Tull na żywo z "Thick As A Brick":
Wypróbowanym szlakiem
W myśl zasady, że odstępstwa potwierdzają regułę, w drugiej połowie lat 70., a więc w czasie, gdy zaczął szaleć punk, rozumiejąc, że tak prosto oraz energetycznie zagrać nie zdoła, grupa Andersona uciekła na parę lat w zieleń pól oraz lasów i zajęła się pięknie urockowioną muzyką ludową (dwa świetne LP - "Songs From The Wood" i "Heavy Horses").
Potem, a było to już na początku lat 80., Jethro popełnił spory błąd, bo chcąc się załapać się na noworomantyczny "trynd", do swojego dotąd zawsze naturalnie brzmiącego instrumentarium wprowadził syntezatory. Wtedy to powstały jego najsłabsze płyty. I wreszcie w 1987 r., zafascynowany urodą utworów Dire Straits (grą Knopflera) znów stworzył bardzo zacny album - "Crest Of A Knave". No a gdy później świat popadł w szaleństwa techno, house'u, rapu i hip hopu, analogicznie jak w epoce punku, Anderson poczuł, że takiemu wyzwaniu już nie podoła i poszedł wypróbowanym progresywnie-folk-hardrockowym szlakiem. Dzięki temu dostaliśmy jeszcze kilka naprawdę świetnych albumów z "Christmas Album" na czele.
Niestety w ostatnich latach doszło do nieporozumień między Andersonem a Barre (jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, o co chodzi) i zespół musiał zaprzestać działalności, co sprawiło, że Ian Anderson zdecydował się na dość dziwny, ale pasujący do jego osobowości manewr. Oto postanowił przypomnieć się światu płytą, która jest kontynuacją "Thick As A Brick". A ponieważ czuł, że pozbawiony wsparcia gitary Martina, nie może wydać "T.A.A.B 2" pod szyldem Jethro, to na okładce pojawiła się sprytna informacja: Jethro Tull's Ian Anderson.
Ian Anderson o "T.A.A.B 2":
No tak, skoro już uwiarygodniłem tezę o ciągłym dostosowywaniu się Jethro Tull do tego, co modne, to muszę jeszcze wyjaśnić, dlaczego w ich przypadku, ów dość niecny przecież proceder, niemal nigdy im nie zaszkodził. Odpowiedź jest prosta i łączy się z tym, o czym już szepnąłem, czyli z siłą osobowości oraz talentu Andersona, które prawie zawsze były na tyle potężne, że potrafiły pięknie zdominować lub przynajmniej zakamuflować wszelkie naleciałości stylistyczne.
PS. 1 Jeśli ktoś pomyślał, że ostatnie posunięcia Anderson związane są z potrzebą zarobienia, to dodam, że artysta jest człowiekiem bardzo bogatym, bo zarabia nie tylko na sztuce, ale także (i to świetnie)... na hodowli ryb.
PS. 2 24 sierpnia Jethro Tull's Ian Anderson zawita do Polski i da koncert w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu.