Foo Fighters "Medicine at Midnight": Fajne lekarstwo [RECENZJA]
Kasia Gawęska
"Medicine at Midnight" to celebracja 25-lecia działalności artystycznej Foo Fighters. Płyta miała towarzyszyć zespołowi podczas epickiej światowej trasy koncertowej z tej okazji. I chociaż z oczywistych powodów koncertów na razie nie będzie, to FF ponownie stworzyli album będący właśnie tym: dodatkiem do trasy koncertowej.
Ale czy jestem zaskoczona? Absolutnie nie. Rozczarowana? Byłabym, gdybym z jakiegoś powodu nagle zaczęła oczekiwać od Foo Fighters, że akurat tym razem ich płyta będzie stanowiła rewolucję na muzycznej (albo chociaż rockowej) scenie. Dave Grohl zrobił to jako perkusista Nirvany, a od ponad 25 lat po prostu dobrze się bawi, serwując nam to, co sam nazywa "rockiem dla ojców".
To dlatego zupełnie nie dziwi fakt, że "Medicine at Midnight" nazwał "imprezową płytą". Być może jego rówieśnicy by się z tym zgodzili, ale jego córki zapewne z politowaniem spojrzałyby na niego jak na tatę, który nieudolnie próbuje wkraść się w ich łaski. Ale jest coś, co razem z kolegami z zespołu osiągnął po raz kolejny: nagrał album, który stworzyłby idealną setlistę na stadionowe koncerty, które mielibyśmy okazję podziwiać, gdyby nie trwająca pandemia.
Na "Medicine at Midnight" znalazły się różnorodne kawałki, które wspólnie tworzą niezły zbiór. "Waiting on a War" to przykład piosenki, której użyje jako argument każdy, kto będzie chciał udowodnić światu, że Foo Fighters to drugi Nickelback. Obok znajdziemy wpadający w ucho singel "Shame Shame", który pokazuje, że Taylor Hawkins miał rację twierdząc, że to najbardziej popowy album w karierze zespołu.
"No Son of Mine", "Holding Poison" przypominają o przelotnym romansie zespołu z funkiem na początku kariery. "Making a Fire", chociaż zapewne będzie idealnym utworem do śpiewania przez tłumy na festiwalach, brzmi raczej tandetnie, ale w momencie, w którym zapewne większość z nas tęskni za letnimi szaleństwami można zaryzykować stwierdzeniem, że taka piosenka była potrzebna.
"Cloudspotter" przywodzi na myśl z jednej strony lata 80., a z drugiej - Queens of The Stone Age w ich najlepszym okresie. Co do lat 80., warto wspomnieć o tytułowej piosence inspirowaną "Let's Dance" Davida Bowiego - trochę zbyt wyraźnie, chociaż Bowiego przecież nigdy dosyć. Na płycie Foo Fighters nie mogło też zabraknąć ballady. Tym razem mowa o "Chasing Birds", którą spokojnie można włożyć do tej samej szufladki, co chociażby kultowe "Times Like These".
FF zamykają "Medicine at Midnight" utworem "Love Dies Young". I chociaż nie zgodzę się z opinią znalezioną w zagranicznych mediach, że to najlepsza piosenka w karierze Foo Fighters, to na pewno jest jedną z najładniejszych.
Gdyby Dave Grohl i spółka nie podkreślali na każdym kroku, że muzykę tworzą dla zabawy, byłabym mocno zawiedziona. Jednak znając twórczość Foo Fighters, mogę powiedzieć, że "Medicine at Midnight" to porządna płyta porządnego zespołu. Nie jest wybitna, ale nie jest też tragiczna. To po prostu 36 minut fajnej muzyki, która wzmacnia tęsknotę za latem, festiwalami i beztroską - w takich warunkach na pewno stałaby się tytułowym lekarstwem (przynajmniej chwilowym) na wszystkie nasze problemy.
Foo Fighters "Medicine at Midnight", Sony Music Poland
7/10