Feist "Multitudes": Dwanaście piosenek o życiu [RECENZJA]
Paweł Waliński
Znana z występów w Broken Social Scene Feist serwuje nam szóstą solową płytę. Najintymniejszą bodaj w karierze.
Kiedy pisze się o płytach, nierzadko ważny jest kontekst, uchwycenie tego momentu życia artysty, który sprawił, że nagrania na albumie brzmią właśnie tak, a nie inaczej. Jakiejś inspiracji czy to artystycznej, czy prywatnej. W przypadku "Multitudes" wpływ biografii na album jest dosyć czytelny. To pierwsze nagranie, które Kanadyjka popełniła po śmierci swojego ojca oraz po tym, jak adoptowała swoje pierwsze dziecko.
Jednak nie tylko z tego płynie wyjątkowa intymność i eteryczność nowego albumu. Połowa utworów to nowe kompozycje, kilka natomiast ostało się z sesji poprzedniej płyty artystki, "Pleasures", wydanej sześć lat temu i oryginalnie miały towarzyszyć owej, jako akustyczny kontrapunkt. Że tamtego planu nie zrealizowano, trzeba się tylko cieszyć, bo dodawszy nowe kompozycje otrzymaliśmy świetny, najbardziej wprost-folkowy materiał w karierze artystki.
Folkowy to chyba jednak trochę za mało, żeby określić zawartość "Multutides". Już przy "Forever Before" ujawnia się bowiem także bardzo wielka eteryczność tego nagrania. Kiedy zaś słyszymy piękne ogrywanie tematu na akustycznej gitarze, jakie Feist proponuje nam w "Love Who Are Meant to" skojarzenia wiodą nas a to ku Joan Baez, a to nawet wczesnej Joannie Newsom. Wczesnej, a więc takiej, która jeszcze nie mordowała swoich świetnych kompozycji przesadą.
Rodzicielstwo i śmierć to zjawiska pierwotne, najbardziej bodaj pierwotne z możliwych. Minimalne otoczenie dźwiękowe pozwala więc Feist nie zabić nic z przekazu. Pięknego, brzmiącego trochę jakby mądra dojrzała kobieta śpiewała swojemu dziecku kołysanki o życiu i śmierci. I tak właśnie jest, bo w przywołanym już "Forever Before" znajdujemy frazę: "Co musi się skończyć, by zaczęła się wieczność (...) Ona śpi tuż obok". W równie udanym calypsowatym "Redwing" z kolei artystka zdaje sobie sprawę, że rzeczy mają się źle, padają więc kolejne mądre słowa: "Trzymać się, ale nie trzymać wszystkiego w sobie (...) I to właśnie miejsce, z którego możemy zacząć na nowo". Wszystko to śpiewane jej niewiarygodnie lekkim, nic właściwie nieważącym głosem zawiera w sobie tak delikatność, jak solidną siłę przekazu. Siłę biorącą się z kontaktu z własnym miękkim podbrzuszem. Siłę, którą daje uświadomienie sobie i akceptacja własnych słabości.
Do tego realizacja: kiedy słyszymy jak Feist tka harmonie w "Of Womankind" myśli idą w kierunku pierwszych nagrań Cocorosie. Gdzie jednak siostry Casady odpływały - nie zawsze z dobrym skutkiem - w udziwnianie i eksperyment, Feist skutecznie trzyma swoją muzykę w ryzach. Nie meandrując, wiedząc dokładnie dokąd i po co ze swoimi piosenkami idzie.
Jasne, że na damskiej scenie folkowej, jak na większości scen - takie czasy - panuje okrutna nadpodaż. I że czasem bardzo trudno w tej nadpodaży oddzielić dobre ziarno nie od plew może, ale od zwyczajnie średniego gatunkowo ziarna. Nowa płyta Feist nie pozostawia wątpliwości, do którego worka ze zbożem trafi. "Multitudes" to bardzo solidna kandydatka do folkowych podsumowań rocznych. Płyta właściwie bez wad.
Feist "Multitudes", Universal
8/10