Eldo "Chi" (recenzja): Przetrwalnik
Nie dał się zaszczuć, nie pozwolił zmienić. Uderzające w nowym albumie rapera Eldo jest to, że jest niespecjalnie nowy. Autor chce się od sceny pięknie różnić.
Czego oczekiwać? Nie ma co trzymać w napięciu - rapu w służbie poezji deklamowanej, treści ostentacyjnie przedłożonej nad formę, bitu może nie zawsze ilustracyjnego, ale zawsze drugoplanowego.
Odpowiedzialny za wszystkie podkłady na krążku Fawola to nowość. W teorii, bo to nowy dostawca sprawdzonego towaru. Mało eksploatowany póki co producent w wywiadzie skwapliwie wymienił inspiracje: m.in. Da Beatminerz, DJ Premier, Pete Rock, Q-Tip, Buckwild, Lord Finesse, Large Professor, Kev Brown. Na poziomie bębna i basu wszystko się zgadza, czuć to osłuchanie w amerykańskiej klasyce. Mam jednak wrażenie, że wielu z wyżej wypisanych ochrzaniłoby twórcę za te długie, ładne, koktajlowe wręcz partie ciepłych dęciaków. Razem z książkową frazą Eldoki zbyt często tworzy to materiał dla Kydryńskich tego rapu. Uczucia mam mieszane, bo choć raper wybierał pod siebie, adekwatnie do własnych potrzeb i ze świadomością tego, pod co nagrywał wcześniej (mam wrażenie, że taka "Halina Poświatowska" doskonale pasowałaby na płytę "Człowiek, który chciał ukraść alfabet"), to jednak brak muzyce Fawoli cech wyróżniających. Returners wypracowali na podstawie swoich wzorców coś rozpoznawalnego, Soulpete również. Tym razem mamy dobrze, w paru wypadkach, np. w kojarzącym się trochę z Ummah, trochę z Krushem "Przylądku milczenia", wręcz bardzo dobrze odrobioną pracę domową.
Rapowo wracamy poniekąd na stare śmieci. Nie szkodzi, bo recycling jest wartościowy. Świetni "Rybałci" to Pariasowa kontra wobec popkultury, "Miasto słońca" - kolejna udana warszawska impresja, a "Psy z lasu śpiewającego" stanowią jeszcze jeden dowód na to, że Kaźmierczak winien wychodzić od Ciechowskiego. Gospodarz "Chi" znowu marzy gdzieś obok systemu, ucieka włóczyć się na inne kontynenty. Sprawniej niż do tej pory wchodzi na grząski teren relacji międzyludzkich - "Wyspy szczęśliwe", wspominany "Przylądek milczenia", "Droga winnych" i wspomniane "Psy..." tworzą blok temu zagadnieniu poświęcony (brawo za kompozycję krążka), interesująco gorzki, nie wiem czemu przerwany "Kwietnymi wojnami". I wszystko byłoby do łyknięcia, gdyby autor ciut spuścił z tonu.
Wcześniej na liryczne odloty Eldo można było przymknąć oko, bo był w swoim zachłystywaniu się światem, miastem, literaturą spontaniczny, entuzjastyczny, jego młodzieńcza pasja poznawania udzielała się słuchającemu. Teraz brzmi to trochę jak rap kostiumowy, celowo upoetyzowany, zarchaizowany. To fajna sprawa kiedy muzyka wyłącza ci grawitację, jednak coś nie tak jest w proporcjach. Za mało Eldo, który u boku Weny rapuje: "Dwójka w ataku, bracia Tashibana rapu / Wu do E, El do Ka, salutuj chłopaku", "myślisz, że emerytura, pudło, chyba śnisz / stawiasz mur to akurat jestem najlepszy #LeszekPisz". Za dużo opcji w stylu Heliosa ogrzewającego serce w małym Ciudad Del Sol, tanga na gwiezdnej sali z kwiatem wiśni w butonierce, chodników haftowanych w kwiaty. To, co winno być przyprawą, potrafi się na słuchacza wylać.
Skłamałbym gdybym napisał, że nie brakowało mi Eldoki. Brakowało, bo jego nieobecność w dobie dziecięcego emo-rapu stała się wyjątkowo odczuwalna. Tu mamy inny poziom dbałości o słowo, ucieczkę od łopatologii, dorosłe dylematy, brak oglądania się na potrzeby wydawcy i możliwości odbiorcy. Tyle, że przy tak zachowawczej produkcji i nie posuniętym do przodu flow, chętniej bym te Leszkowe spostrzeżenia przeczytał, przyjrzał się niedopowiedzeniom błądząc wzrokiem po kartkach książki, zastanowił się nad dwuznacznościami. A tak mamy treść wielokrotnego użytku w jednorazowym opakowaniu. Doświadczenie tyle wartościowe, co koniec końców nużące.
Eldo "Chi", My Music
7/10