Czołganie niewiele pomaga

Chris Brown "Graffiti", Sony

Chris Brown na okładce płyty "Graffiti"
Chris Brown na okładce płyty "Graffiti" 

To nie jest najgorszy album r'n'b. Przy odpowiednio niskich wymaganiach można posłuchać, zwłaszcza, że Chrisa Browna nie stać chyba na więcej.

Amerykanin jest zajętym dwudziestolatkiem. Zdążył już nagrać dwa średnie (co najwyżej) albumy i pobić Rihannę. Przez pierwszą połowę trzeciego, właśnie wydanego i na wejściu zmasakrowanego przez krytykę za Oceanem, trudno pozbyć się wrażenia, że został przez dziennikarzy ukarany za wybryki w życiu prywatnym. Otwierający płytę "I Can Transform Ya" to bowiem zaskakująco dobry singiel. Swizz Beats ze szczątków electro, dźwięku gwizdka, przesterowanej gitary i połamanego rytmu ulepił podkład chwytliwy, ale jak na ten gatunek zaskakująco drapieżny (polecam też wideoklip). Zaproszony Lil Wayne porusza się po nim jak ryba w wodzie. Chris ma tu rolę drugoplanową i jeśli można go za coś pochwalić, to za to, że nie zepsuł zabawy zdolniejszym do siebie. Dziwnym trafem, już wcześniej tak bywało. Na pierwszym krążku Browna najlepszy numer zapewnił mu Juelz Santana, na drugim - Kanye West.

A jednak gospodarz "Graffiti" jakoś radzi sobie sam. W "Sing Like Me" niesie go ładna melodia i niezgorsze orientalne akcenty w aranżacji, w "Crawl" bez potknięcia przemierza filmowy patos, w którego świat wcześniej wprowadził nas R. Kelly. "Poczołgamy się tak długo, aż będziemy mogli znów chodzić, wówczas pobiegniemy, aż staniemy się na tyle silni by skakać, a wtedy polecimy aż po kres, więc czołgajmy się, czołgajmy, czołgajmy z powrotem do miłości" - śpiewa Brown. Proszę się nie śmiać - jak na r'n'b to konstrukcja niemal homerycka. Zwłaszcza, że miłe dla ucha "So Cold" dowodzi, że chłopak naprawdę kombinuje - nie tylko z tekstem, ale też z tym, jak go ciekawie zaśpiewać.

Niestety wybrał odwrotny kierunek rozwoju - gdy wydaje się, że wzleci, ryje w ziemi. Wcześniejsze wysiłki niweczy w "I.Y.A", tępym housie okraszonym wyznaniami w rodzaju "chcę się budzić w twoich ramionach". A "Pass Out"? Nie, nie jest nawet strzałem w stopę, raczej serią z kałasznikowa po kolanach - Brown miauczy tu do wtóru szwedzkiego dance'u. Nawet dla słuchacza oswojonego z rapclashowymi zabiegami - Kidem Cudi z Davidem Guettą, Dizzee Rascalem z Calvinem Harrissem, ostatnią twórczością Pitbulla, "Young Forever" Jaya-Z - to jest nie do wytrzymania. Po nudnym i ciężkim "Wait" zapada ostateczny wyrok, album nie jest w stanie się podnieść. Chris Brown może kusić wolnym, oszczędnym, elektroniczno-gitarowym "Fallin' Down", adorować starszą poprockową publikę za pomocą "I'll go", ale po co? Słuchacz bez ciągotek sadomasochistycznych i tak postawił już na nim krzyżyk.

4/10