Reklama

Christine and the Queens "Paranoia, Angels, True Love": Paranoiczna opera [RECENZJA]

W tytule nie ma błędu. Nowa płyta CatQ to trwająca aż dziewięćdziesiąt minut podróż przez życie, śmierć, seksualność. Na tyle interesująca, że w nagraniach z chęcią wzięła udział Madonna. Na tyle gigantomańska, że dobrnięcie do końca może okazać się wyzwaniem.

W tytule nie ma błędu. Nowa płyta CatQ to trwająca aż dziewięćdziesiąt minut podróż przez życie, śmierć, seksualność. Na tyle interesująca, że w nagraniach z chęcią wzięła udział Madonna. Na tyle gigantomańska, że dobrnięcie do końca może okazać się wyzwaniem.
Muzycy Christine and the Queens wydali nową płytę /Jim Dyson/Redferns /Getty Images

Najpierw rozprawmy się z zaimkami, co by uniknąć konfuzji. Urodzona jako kobieta, Helojza Letissier jest jednak osobą panseksualną i niebinarną, obecnie posługującą się męskimi zaimkami, takież więc będziemy stosować w niniejszym tekście. Mając to za sobą wspomnijmy, że artysta nie po raz pierwszy chwyta się za formę długą i narracyjną. To samo zrobił w ubiegłym roku przy okazji płyty "Redcar les adorables étoiles (prologue)". Tamta płyta jednak, nie tylko ze względu na fakt, że nagrana była głównie po francusku, przeszła bez większego echa, a i przyjęcie ze strony krytyki było najwyżej letnie. 

Reklama

W przypadku "Paranoi" artysta poszedł jednak, wydaje się, o krok dalej. I jak w przypadku większości konceptów równie ambitnych i tytanicznych, krok ten nieraz wiedzie na manowce. W zamyśle album miał być rozliczeniem z żalem i życiem po stracie bliskiej osoby, w tym wypadku matki twórcy, jednak charakterystyczna dla Letissier ekstrawagancja czyni ten przekaz mało czytelnym, nierzadko popadającym w bezrefleksyjny Prince-worship. Bo czyż inaczej można nazwać "Tears Can Be Soft" albo "A Day in the Water"? Nazwa tego ostatniego wydaje się też być wspólnym mianownikiem produkcji większości albumu. Tak, to bardzo współczesne r'n'b, jednak brzmiące, jakby artysta przez kilka ostatnich dni rozmakał w wannie jakiegoś bogolskiego loftu.

Z drugiej strony pojawiają się i rzeczy brzmiące naprawdę świetnie, choćby przebrany za chamber pop soulowy "Full of Life". Pierwsze, co przychodzi do głowy na dźwięk tych angielskich rożków, to niektóre pomysły aranżacyjne Briana Wilsona albo genialne, niezapomniane "Dear Jessie" Madonny. I tu niespodzianka, bo Madonna we własnej osobie czai się na nas już w kolejnym utworze, znowu brzmiącym jak z głębi zalanej deszczem studni "Angels Crying in My Bed". To solidny numer i - szczerze mówiąc - Madge tylko niepotrzebnie go przedłuża, nic kompletnie nie wnosząc. Choć rozumiem wartość promocyjną jej imienia na trackliście.

Co jednak sprawdzało się w formach krótszych, męczy już tylko w jedenastominutowym "Track 10", który niemożliwie meandruje, jest przegadany do granic absurdu. I to jest właśnie największą bolączką "Paranoi". Talent artysty, który w tak kolosalnym artystowskim zamyśle, jak ten album, w pewnym momencie zaczyna zachwycać się samym sobą, stając się najzwyczajniej w świecie bełkotliwym, zrozumiałym jedynie dla siebie. O nadpodaż pomysłów modli się zapewne każdy twórca. Sęk w tym, że ową mając, należy zaprząc do pracy również odrobinę zmysłu krytycznego, który pozwoli odsiać ziarna od plew. 

"Track 10" to dowód, że tego ostatniego artyście tym razem (znów) zabrakło. Taki pusty i niesłużący niczemu eksperyment cechuje również otwierającą drugi krążek "Overturę". Szczęśliwie znajduje się na nim również miejsce na rzeczy w stylu "He's Been Shining for Ever, Your Son", któremu bliżej już niż do r'n'b jest a to do piwnicznych wokaliz Zoli Jesus, a to do masochistycznych dźwiękowych eksperymentów Christine Hayter i jej projektu Lingua Ignota. Po nim nagle kompletna zmiana klimatu i już lecimy z Kate Bush na skrzydłach "Flowery Days". Przeróżnych kolorów, jak widzicie, tu nie brakuje.

"Paranoia" obiecywała wiele. I jeśli się nad tym głebiej zastanowić, praktycznie wszystko, co obiecała, dowozi. Sęk w tym, że żeby ten fakt przyswoić, trzeba chyba pobawić się w uzurpatora i wyręczyć artystę w mozolnym wycinaniu elementów niepotrzebnych, zbyt długich, takich, które same nie wiedzą, po co się na tej płycie znalazły. Zdecydowanie należy też wykopać stąd udającą cyborga, melodeklamującą Madonnę oraz pod groźbą kar urzędowych i administracyjnych zmusić Letissier do skrócenia "Paranoi" do - powiedzmy - schludnych 45 minut. Bo czy choćby takie pierwsze dwie trzecie "I Met an Angel" są komuś potrzebne? Nic a nic. A tylko bezsensownie przykrywają piękną orkiestrację w refrenie. Gdyby udało się tę płytę zawrzeć w jej połowie, mielibyśmy album wybitny. W tej formie mamy (mimo momentów bezspornego geniuszu - stąd wysoka nota)... wybitnie irytujący.

Christine and the Queens "Paranoia, Angels, True Love", Virgin

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Christine and the Queens | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama