Reklama

Budka Suflera "Skaza": Skaza w dyskografii

Ostatnio często zdarza mi się recenzować płyty, których nazwa mówi zaskakująco dużo o zawartości. "Skaza" doskonale wpisuje się w ten nurt – to niepotrzebne szarganie legendarnej marki odpowiedzialnej za utwory do dzisiaj uznawane za absolutnie przełomowe.

Ostatnio często zdarza mi się recenzować płyty, których nazwa mówi zaskakująco dużo o zawartości. "Skaza" doskonale wpisuje się w ten nurt – to niepotrzebne szarganie legendarnej marki odpowiedzialnej za utwory do dzisiaj uznawane za absolutnie przełomowe.
Okładka płyty "Skaza" /.

Nie ukrywam, że sam jestem największym fanem Budki Suflera z okresu, gdy za mikrofonami stali Romuald CzystawFelicjan Andrzejczaka. Dlatego obecność wokalistów innych niż Krzysztof Cugowski w żaden sposób nie napawała mnie przerażeniem. To nie pierwsza taka sytuacja w historii zespołu. Problem w tym, że pod kątem artystycznym "Skaza" brzmi zwyczajnie jak żart. Nieśmieszny, dodajmy.

Reklama

Jestem w stanie w pełni zrozumieć powstanie wydanych w 2020 "10 lat samotności" w ramach kropki nad "i" we współpracy z Felicjanem Andrzejczakiem. Wokalista napędzał przecież "Jolka, Jolka pamiętasz", "Noc komety" i "Czasu ołowiu", które do dziś są utworami wybitnymi. Ta płyta mu się zwyczajnie należała, biorąc pod uwagę to, jak zastąpiono jego wokale na albumie "Czas czekania, czas olśnienia" śpiewem Krzysztofa Cugowskiego. Ale "Skazy" zrozumieć w stanie nie jestem.

Niby mamy tu do czynienia z niewykorzystanymi kompozycjami Romualda Lipki, ale Budka Suflera brzmi bardziej jak cover band, którego z chęcią zaprasza się w ramach rozgrzania uczestników Festiwalu Chleba w Pcimiu Dolnym. Naprawdę zastanawiam się czy to kwestia braku nadzoru głównego kompozytora grupy, czy powód był zupełnie inny.

Przede wszystkim utworom brakuje charakteru. Albo idą w zupełnie przezroczysty pop-rock, który dosłownie zlewa się tu w jedną szarą masę, albo atakują patetyzmem jak w przypadku "Siły strumienia". Kiedy natomiast muzycy próbują ugryźć temat bardziej rockowo, uderzyć mocniej jak w "Wontpliwościach" czy "Gubię się", utwór ściągany jest w dół przez miks - gitary są wycofane, perkusja ugrzeczniona, byleby nie uderzała za mocno, a na pierwszy plan przede wszystkim wysuwa się wokal. Brakuje tu ewidentnie dobrego rozplanowania przestrzeni, a całość jest zwyczajnie zbyt sterylna i płaska.

To, że zabrakło kogoś, kto wyselekcjonuje materiał doskonale pokazuje "Droga do celu". Tej piosence w znacznej mierze bliżej do egzaltowanych pieśni Ich Troje skrzyżowanych z pseudosakralnym patosem Piotra Rubika niż czemukolwiek pod czym mogłaby się podpisać Budka Suflera. Refren natomiast niebezpiecznie wkracza w rejony muzyki chodnikowej, prosząc tylko o moment, w którym słuchacz usłyszy "a teraz wszyscy razem!". Aż dziwnie w tak niepokojącej estetycznie mieszance usłyszeć naprawdę dobrą solówkę na klawiszach, opartą na jazzowych harmoniach.

Co więcej, troje wokalistów - Roberta Żarczyńskiego, Jacka Kawalca oraz Irenę Michalską - z łatwością można oskarżyć o wyegzaltowanie, teatralność i próbę śpiewania "za bardzo". Byleby docisnąć emocje do momentu, w którym te kipią wręcz sztucznością. Nie pomagają im teksty, które nawet gdy podejmują intrygujące tematy, ostatecznie uciekają w przezroczyste, zupełnie niezapamiętywalne banały, udające bardziej zaangażowane niż w rzeczywistości są. Kapitan trzymający za ster? Przestawianie szyku zdań, by brzmiał bardziej poetycko? Ballada, w której koniecznie pojawiają się sny oraz szepty? Ależ proszę bardzo!

Najciekawszy momenty płyty? Folk-rockowy, nieco barokowy wręcz mostek w "W kinie tak jest", który brzmi jakby wyrwany został z repertuaru Skaldów. To moment wspaniały, pokazujący, że tu mogło dziać się coś ciekawszego. Może jeszcze "Gdyby jutra nie było" (ach, te przekwaszone Rhodesy, które grają w tle!), które w nowej wersji uderza bardziej ejtisowo niż w wersji z 2019 - pomijając disco-polowy (!) wręcz refren - i nieziemsko wybija się na tle reszty płyty jakimkolwiek pomysłem na brzmienie. I... zupełnie poważnie nie wiem, za co jeszcze tę płytę chwalić.

"Skaza" to bowiem krążek zły, bardzo zły. Oczywiście pozostaje się cieszyć, że muzycy nie tracą radości z tworzenia muzyki - Romuald Lipko zostawił im masę niewykorzystanych kompozycji, które eksploatują. Największy problem tkwi w efekcie. Temu bowiem bardzo, bardzo daleko do czegokolwiek satysfakcjonującego.

Budka Suflera, "Skaza", wyd. własne

1/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Budka Suflera
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy