AC/DC "Power Up": Piłą po krtani [RECENZJA]
Mama często wykrzykiwała w twoją stronę słowa "ile razy mam się powtarzać?". Cóż, AC/DC z powtarzaniem się nie mają absolutnie żadnego problemu. I to dalej działa!
Złośliwi nazywają ich najbardziej przewidywalnym zespołem w historii rocka. I nie da się ukryć, że zaprzeczenie temu jest zaprzeczeniem rzeczywistości, bo przecież dokładnie wiadomo, co usłyszymy na kolejnym krążku AC/DC. Muzycy od ponad 40 lat realizują tę samą, niemal pozbawioną modyfikacji formułę, od czasu do czasu robiąc lekkie wyskoki (jak pamiętny "Thunderstruck"), ale przy tym nieustannie przyciągają nowych fanów.
Co prawda gdzieś w głębi serca trochę szkoda, że Axl Rose, zastępujący od 2016 do połowy 2019 roku Briana Johnsona w roli wokalisty koncertowego, ostatecznie nic z zespołem nie nagrał. Z drugiej strony dobrze wiedzieć, że ze słuchem etatowego głosu australijskiej grupy - który to problem spowodował zawieszenie jego udziału na występach - jest już na tyle dobrze, że może nagrywać albumy studyjne.
Przejdźmy do rzeczy. Za co można polubić "Power Up"? Za to, że jest hołdem dla zmarłego w 2017 roku Malcolma Younga, to oczywiste. Ale także za to, że to hard rock w bardzo czystym wydaniu. Johnson w dalszym ciągu śpiewa jakby podczas śpiewania jeździł piłą po krtani i nie czuć w tym wokalu zbytnio upływu czasu.
Mamy klasyczne, przesterowane riffy i proste bębny z charakterystycznym groove'em. Tak jakby świat gitarowego grania zupełnie się nie zmienił od czasu pamiętnego "Back in Black" z 1980 r.
A zmienił się i to bardzo, co dobitnie udowadnia porównanie brzmienia AC/DC z tym, co dzieje się na scenie rockowej. Narzekaliście na dinozaurów rocka, którzy swoje brudne, analogowe brzmienie wymienili na sterylne i pozbawione jakiejkolwiek dynamiki? Nie mogliście znieść tych wokali 70-letnich legend, które swoje nadszarpnięte latami zaniedbań głosy wyprostowują auto-tune'em? Tu tego nie ma. Naprawdę.
Aż nie wiem, jak wam to przekazać, ale AC/DC brzmi jakby muzycy dysponowali dalej tymi samymi warunkami technicznymi, co 40 lat temu. Trudno nawet opisać, jak jest to odświeżające w kontekście plastikowego brzmienia, w które próbuje się upychać gwiazdy rocka.
Niesamowite, ile Youngowie (gitarzyści Angus i jego kuzyn Stevie, który zastąpił Malcolma), Johnson oraz powracający po przerwie Phil Rudd (perkusja) oraz Cliff Williams (bas) potrafią wykrzesać z siebie jeszcze energii. Posłuchajcie sobie "Rejection" czy wybitnie koncertowych "Shot in the Dark" oraz "Through The Mists of Time", by wspólnie ze mną zastanowić się, jaki jest magiczny sposób na uzyskanie takiego wigoru w wieku emerytalnym.
To, co jest największą zaletą nowego albumu AC/DC, czyli to, że brzmi po prostu jak... no... AC/DC, jest też jego największą wadą. W końcu słuchanie dobrego rockowego numeru to czysta przyjemność. Ale słuchanie rockowej płyty, która tak zlewa się ze sobą, że przez większość czasu brzmi jak wariacja na temat jednej piosenki, już może być problemem. Niezależnie od tego, jak dobry jest ten utwór.
Kreatywność nie jest mocną stroną grupy. Owocuje to tym, że o ile początek albumu może jeszcze angażować, tak po "Kick You When You're Down", gdzie jeszcze muzykom chciało się coś kombinować z bluesowymi inspiracjami, jest już do reszty powtarzalnie. Ba, jestem przekonany, że zabawa chochlika, który dorzuciłby do tracklisty "Power Up" utwory z "Black Ice" czy "Rock or Bust", zostałaby zauważona wyłącznie przez samych muzyków.
Może ten ostatni akapit był nieco brutalny, ale jednocześnie nie mogę odmówić "Power Up" ogromu uroku. Bo to dobrze zrealizowana płyta, która bawi słuchacza i na której słychać radość samych muzyków. I ja też naprawdę miałem radość ze słuchania tego, szczególnie skupiając się na stronie brzmieniowej. Tylko moja radość to nie jedyna składowa oceny.
AC/DC, "Power Up", Sony Music Entertainment
7/10