AC/DC w Warszawie: Burza na Stadionie Narodowym (relacja)

Brian Johnson i Angus Young (AC/DC) na Stadionie Narodowym w Warszawie /fot. Bartosz Nowicki

Po pięciu latach przerwy do Polski wrócili Australijczycy z AC/DC, którzy dali oszałamiający koncert na Stadionie Narodowym w Warszawie.

AC/DC w Polsce po raz ostatni grali w 2010 roku. W tym roku zespół AC/DC odwiedził nasz kraj w ramach trasy koncertowej "Rock or Bust World Tour".

Już w piątkowe popołudnie (24 lipca) w centrum Warszawy można było spotkać dziesiątki fanów zespołu ubranych w koszulki z nazwą grupy i z kaszkietami na głowach. Atmosferę przyjacielskiej imprezy można było poczuć na każdym kroku, mimo różnic językowych, a często i pokoleń. W sobotę (25 lipca) część fanów czekała pod stadionem już od godz. 6 rano. Niektórzy liczyli, że uda im się kupić bilety jeszcze pod bramą stadionu, jednak były raczej to złudne nadzieje. Chętnych do zakupu były całe tłumy, sprzedających jak na lekarstwo.

Reklama

Bramy stadionu otwarto o 17. Support, grupa Vintage Trouble, pojawiła się na scenie dopiero o 19:45. Przez prawie trzy godziny znudzeni fani snuli się po dusznym stadionie, lub stali w długich kolejkach do punktów gastronomicznych. Zbawieniem okazała się burza, która nie tylko przyniosła ochłodzenie, ale także rozkręciła publiczność bardziej niż support - za każdym razem, kiedy z zewnątrz dochodził grzmot, na stadionie rozbrzmiewały pierwsze wersy "Thunderstruck".

Atmosferę miejsca można było poczuć, kiedy przez trybuny kilkakrotnie przetoczyła się meksykańska fala. Chyba już tradycyjnie odezwały się bolączki Stadionu Narodowego - gdy tylko  zaczęło mocniej padać, wewnątrz pojawiła się wodna mgiełka, a z rogów dachu poczęła dość intensywnie lać się woda.

Uderzenie

Punktualnie o 21. zaczęło się kosmiczne intro, które można było podziwiać na trzech ogromnych ciekłokrystalicznych monitorach. Chwilę później na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru z "Rock or Bust". Naprawdę mocne uderzenie z feerią kolorów, która rozświetliła cały stadion. Znając akustykę Stadionu Narodowego można było się obawiać jakości nagłośnienia, jednak ku zaskoczeniu wielu, nagłośnienie sprostało poziomowi widowiska. Jedynie czasem słabiej było słychać wokal Briana Johnsona.

Przez pierwsze trzy kawałki stadion ze spokojem chłonął kolejne dźwięki gitar. Dopiero, kiedy ekrany stały się czarno-białe, a ze sceny zaczęły płynąć pierwsze dźwięki "Back in Black" publiczność oszalała w ekstazie. Cała kapela wzniosła się na szczyty muzycznych umiejętności. Podobnie zresztą jak obsługa techniczna, która stworzyła niezwykłe widowisko wizualne. Oprawa każdego kawałka posiadała swój wiodący motyw kolorystyczny. Wspomniany utwór "Back in Black" był utrzymany w odcieniach szarości, a sami muzycy byli pokazywani na ekranach w sepii. "Dirty Deeds Done Dirt Cheap" towarzyszyła zielona tonacja, a "Thunderstruck" - czerwienie, przez które przebijały się błyskawice. Tworzyło to nieziemskie widowisko.

Po "Thunderstruck" starsi panowie z Antypodów zagrali "High Voltage" i "Rock'n'Roll Train". Jednak temperatura na trybunach wzrosła dopiero, kiedy pod kopułą stadionu rozległo się bicie dzwonów, a na monitorach pojawił się wielki dzwon. Publiczność była już do tego stopnia rozgrzana, że wkrótce na scenę zaczęły lecieć koszulki, a podczas "You Shook Me All Night Long" gdzieniegdzie było widać koronkowy stanik.

Do atmosfery zabawy dostosował się Angus Young, który najpierw podczas "Sin City" ściągnął krawat, a później sukcesywnie pozbywał się koszuli.

Sztuka obrazu

Podczas całego koncertu niesamowite wrażenie robiły efekty, które wyczarowywali techniczni. Podczas "T.N.T." były to wybuchy w tle, a w czasie kolejnego kawałka, "Whole Lotta Rosie", na ekranie można było podziwiać ogromną animację przedstawiającą ponętną kobietę.

W czasie "Let There Be Rock" Angus pokazał cały swój kunszt. Kilkunastominutowa solówka wgniatała wręcz w podłogę, skakanie, tarzanie się w kilogramach konfetti i niesamowite riffy, które wychodziły spod palców Younga robiły niesamowite wrażenie na wszystkich. Zwłaszcza można było podziwiać kondycję niemłodego już przecież muzyka.

Na tym skończyła się oficjalna część koncertu. Po prawie dwóch godzinach grania zaczął się planowany bis. Angus pojawił się na scenie z rogami i na scenie rozpętało się piekło. Cały stadion śpiewał "Highway to Hell", by po chwili usłyszeć pożegnalny salut z sześciu armat podczas "For Those About to Rock".

Australijczycy zagrali na najwyższym możliwym poziomie. Do tego poziomu dorównała jakość dźwięku, która była bardzo dobra (nie licząc problemów z wokalem, które było słychać w kilku miejscach). Niestety do tego nie dostosowała się obsługa, która uczestnikom imprezy nie potrafiła często pomóc. Jednak był to niewielki problem. Z całą pewnością można powiedzieć, że pieniądze wydane na to rock'n'rollowe widowisko nie zostały wyrzucone w błoto.

Sławek Zagórski, Warszawa

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: AC/DC | koncert w Polsce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy