Taylor Swift w Polsce
Reklama

Taylor Swift na PGE Narodowym. To jest jej era. Czy tego chcemy, czy nie

To nie będzie kolejny tekst o fenomenie Taylor Swift, ale o tym, jak 34-letnia blondynka pochodząca z Pensylwanii zachwyciła 65-tysięczny tłum na PGE Narodowym i doprowadziła go kilkukrotnie do ekstazy.

To nie będzie kolejny tekst o fenomenie Taylor Swift, ale o tym, jak 34-letnia blondynka pochodząca z Pensylwanii zachwyciła 65-tysięczny tłum na PGE Narodowym i doprowadziła go kilkukrotnie do ekstazy.
Taylor Swift wystąpiła w Warszawie ze swoim spektakularnym widowiskiem /Christopher Polk /Getty Images

Ostatnie tygodnie w polskich mediach to wymienianie nazwiska Taylor Swift w niemal każdym możliwym kontekście. Doszło wręcz do wysypu tekstów na temat fenomenu wokalistki. Część z była w miarę trafna. Część natomiast nic nie wnosiła.

Ba, od pewnego czasu zacząłem odnosić wrażenie, że fala tekstów na temat fenomenu Taylor Swift wynika z jakiegoś podskórnego niedowierzania, że autorka "Shake It Off" może dzierżyć tytuł największej gwiazdy muzyki na świecie.

Reklama

O tym, dlaczego świat oszalał na punkcie Taylor Swift możesz poczytać m.in. TUTAJ.

Godzina W i Godzina TS

Apogeum medialnej burzy wokół Swift nastąpiło 1 sierpnia. To wtedy właśnie swój pierwszy koncert w naszym kraju miała zagrać uwielbiana przez miliony na całym świecie gwiazda. O wokalistce, która wybrała wyjątkową dla stolicy datę, zaczęto mówić w kontekście Powstania Warszawskiego. Pojawiły się nawet głosy, czy aby koncert takiej gwiazdy, pełen radości , tańców i dobrej energii, powinien odbyć się w dzień przypominający nam o tragicznych losach Warszawy.

Paradoksalnie jednak przecież powstańcy walczyli o dobrze rozwijającą się i silną Polskę. Czyż właśnie nie o to im chodziło? Aby jej mieszkańcy, w wolnym kraju, w przyszłości, mogli spędzać wolny czas tak, jak im się podoba, w tym mogli iść na koncert światowej gwiazdy, która pierwszy raz w 18-letniej karierze w końcu dotarła do Polski.

O przyjeździe Taylor Swift do Polski mówiło się już w kontekście jej poprzednich światowych tras koncertowych, promujących płyty "1989" i "Reputation". Swift miała nawet pojawić się w Polsce w 2020 roku w ramach trasy "Lover" (jako headlinerka Open'era), jednak plany pokrzyżowała jej pandemia.

Minęło kilka lat, a wokalistka zbudowała na tyle silną pozycję w show-biznesie, że dziś uznawana jest za najbardziej wpływową artystkę swojego pokolenia, bijącą rekordy w każdym obszarze działalności, w tym również na polu koncertowym, gdzie jej monstrualnych rozmiarów trasa zarobiła niebotyczne pieniądze.

Być może swoim koncertem w Warszawie 34-latka nie rozwikłała trapiącego wiele osób pytania "co takiego w niej jest, że kochają ją miliony", ale mogła dać wielu osobom do zrozumienia, dlaczego jej tournee stało się najbardziej dochodowym w historii.

Tu nie ma przypadku. Koncert Taylor Swift to wizualny majstersztyk

Bo to show dopracowane w każdym, nawet najdrobniejszym detalu, w którym wszystko - nawet z pozoru spontaniczne zachowania (spotkanie się z fanką przy barierkach odbywa się na każdym koncercie tej trasy, w Polsce padło na kilkuletnią dziewczynkę, która podarowała Swift bransoletkę, a w zamian otrzymała kapelusz) - są dokładnie zaplanowane i osadzone w 3 i pół-godzinnym spektaklu.

Oczywiście taki koncert wielu osobom może nie przypaść do gustu, bo nie ma w tym ani grosza nieprzewidywalności, jakieś nutki szaleństwa. Jednak mówimy tutaj o mainstreamowej maszynie, która ma jechać równo przez świat przez ponad 100 koncertów. Która ma być czymś w rodzaju koncertowego teatru, gdzie każdy ma rozpisaną dla siebie rolę. Gdzie równie ważne jak muzyka, są wyzwalane wśród widzów emocje.

Swift swoim prawie 4-godzinnym widowiskiem wyznacza nowe standardy dla gwiazd popu. I nie chodzi mi tu o czas show (bo to wzbudza jednak kontrowersje), ale o to jak wykorzystuje również dostępną technologię, aby opowiedzieć historię. Swoją historię 18 lat na scenie.

Spektakularne wizualizacje i ruchome podesty, potężny telebim, który nie tylko pozwalał dostrzec każdy detal na scenie, ale i dawał możliwość do zabawy perspektywą (było to świetnie widoczne chociażby przy "Anti-Hero", gdzie wokalistka stanęła obok siebie samej z teledysku), znakomita gra świateł (pionowe lampy przy "Don’t Blame Me" tworzyły wrażenie klatki), kreatywne wykorzystanie publiczności za sprawą świecących bransoletek (to nie nowość, ale mam wrażenie, że obsługa techniczna Swift doszła do perfekcji w ich użyciu), dawały widzom poczucie, że uczestniczą w naprawdę dużym i przemyślanym widowisku. Jednak to wszystko byłoby niczym gdyby nie muzyka. Albo bardziej piosenki.

Piszę o piosenkach, bo muzyka na PGE Narodowym ma wciąż problem z zaistnieniem. Nawet taka gwiazda jak Taylor Swift nie jest w stanie pokonać akustycznej niedoskonałości Studni Narodowej.

W koncertach na szczęście nie chodzi o doskonały dźwięk rodem z filmu koncertowego Swift, który znajdziecie w streamingach. Jeśli chcecie doświadczyć emocji jedynych w swoim rodzaju, to tutaj telewizor niestety nie pomoże. Taylor nadrabiała widowiskiem, ale i tym, że potrafiła w ponad 100 procentach zaangażować fanów do śpiewania razem z nią. Gdy słyszysz bowiem, jak ogromny tłum reaguje na swoją idolkę, walory czysto muzyczne schodzą chwilowo na drugi plan.

Fani dali z siebie wszystko. Jak odwdzięczyła im się Taylor Swift?

Muszę przyznać, że moment, w którym 65 tys. gardeł zaśpiewało "Cruel Summer" razem z Taylor Swift na samym początku, przyprawia o ciarki. Początek koncertu mógł i powinien zrobić wrażenie nawet na najbardziej zagorzałych przeciwnikach.

I chyba nawet na samej wokalistce zrobiło wrażenie to, jak oddanych ma fanów w Polsce. Gdy powiedziała do nich na dzień dobry zdanie po polsku, stadion wpadł w ekstazę. "Cześć. Miło was poznać. (...)Warszawa, witajcie na 'ERAS Tour'" - mówiła.

Gwiazda potem jeszcze kilka razy zwracała się do fanów po polsku (zrobił to też jej tancerz w "We Are Never Ever Getting Back Together"), w tym pokusiła się nawet o słowa "Kocham was". Stało się to po wykonaniu "Champagne Problems".

Artystka po wykonaniu tej piosenki dostała tak gromkie owacje (był to pomysł polskich fanów), że przez chwilę stała zszokowana i nie miała pojęcia, jak zareagować. Widok skonfundowanej, ale i szczęśliwej Taylor Swift będzie prawdopodobnie jednym z najważniejszych momentów całej "The ERAS Tour".

Wokalistka odwdzięczyła się nie tylko kokietowaniem publiki po polsku, ale również utworami specjalnie przygotowanymi na wizytę w Warszawie. Wszyscy zastanawiali się, jakie piosenki zaprezentuje Swift w części koncertu, w której wykonuje swoje mniej znane kompozycje. Nie padło jednak na "Slut!", ani na "Great War".

Pierwszym "utworem" były złączone fragmenty numerów "mirrorball" z płyty "folklore" oraz "Clara Bow" z albumu "The Tortured Poets Department". Drugim wyborem Swift był medley numerów "Suburban Legends" i "New Years' Day". Ten pierwszy pochodzi z rozszerzonej wersji albumu "1989", natomiast drugi znalazł się na płycie "Reputation".

Korespondencyjny przelot przez ERY

Warto zwrócić uwagę na to, w jaki sposób Swift zarządza koncertem i ustawia klocki w swoim wyjątkowo bogatym repertuarze. Absolutne hity z ery "1989" wrzuca między duże spokojniejsze części występu: "folklore/evermore" oraz "The Tortured Poets Deparment".

Zwłaszcza piosenki z "folklore" i "evermore", które Taylor nagrywała podczas pandemii, zaskakująco dobrze zgrały się z atmosferą panującą na stadionie. Nieco bardziej kameralne kompozycje radziły sobie nawet w tak rozbuchanej scenerii, a fakt, że wykonywane były one już w wieczornej scenerii, dodawał im tylko magii.

Zaskoczeniem jest natomiast to, jak na żywo brzmią piosenki z "Midnights". Ta płyta wzbudza mnóstwo dyskusji. I ja też nie ukrywam, że nie jest to mój faworyt w dyskografii Swift. Dlatego byłem zdziwiony, że właśnie tą erę, wokalistka zostawia na sam koniec. Jednak z pozoru płaskie kompozycje w wersjach na żywo dostają odpowiedniego kopa, a "Vigilante Shit" z sensualnym tańcem wokalistki oraz wykonane później "Bejeweled" to jedne z najlepszych momentów tego widowiska.

"Endgame", ale wcale nie chodzi o utwór Taylor Swift

Gdy myślę o tym, jak spektakularną trasę koncertową zaserwowała swoim fanom na całym świecie, w tym w Polsce (przypominam, że chętnych na koncert Swift początkowo było 600 tys. osób!), z zastanowieniem, ale i ciekawością spoglądam w przyszłość.

Wokalistka przez 18 lat budowała swoją karierę, a ta trasa jest jej kulminacją. Nasuwa się porównanie z marvelowskim "Endgamem", który wieńczył 10 lat superbohaterskich przygód. 

Gdy "The ERAS Tour" dobiegnie końca Taylor Swift stanie przed wyzwaniem zaangażowania fanów w kolejny, kto wie, może jeszcze większy projekt. Wyzwaniem, z którym Swift i tak sobie poradzi. W końcu jest największą gwiazdą na świecie i nic nie wskazuje, by wkrótce miało się to zmienić.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Taylor Swift | Warszawa | PGE Narodowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy