OFF Festival: Publiczność domagała się Kingi Rusin (relacja, dzień drugi)

"Kingę Rusin dostaniecie na Zajączka" - tak pisarka i wokalistka Dorota Masłowska gasiła prośby publiczności o powtórne zaprezentowanie utworu "Kinga Rusin". Drugi dzień OFF Festival (sobota, 2 sierpnia) obfitował w więcej równie bezprecedensowych wydarzeń.

Dorota Masłowska: Pisarka, która została piosenkarką
Dorota Masłowska: Pisarka, która została piosenkarkąINTERIA.PL

OFF Festival 2014, dzień drugi (2 sierpnia 2014)

The Jesus And Mary ChainINTERIA.PL
The Jesus And Mary ChainINTERIA.PL
INTERIA.PL
The Jesus And Mary ChainINTERIA.PL
The NotwistINTERIA.PL
The NotwistINTERIA.PL
DeafheavenINTERIA.PL
Chelsea WolfeINTERIA.PL
Chelsea WolfeINTERIA.PL
Frank FairfieldINTERIA.PL
Mister DINTERIA.PL
Mister DINTERIA.PL
VarieteINTERIA.PL
ZeusINTERIA.PL
Dakha BrakhaINTERIA.PL
HookwarmsINTERIA.PL

Drugi dzień katowickiego OFF festiwalu zaczął się nieprzyzwoitym upałem. Muzyka, która otworzyła zestaw koncertowy na szczęście była i słoneczna, i pogodna. Pozwoliła złapać chwilę wytchnienia przed całym dniem.

Sobotnia scena eksperymentalna została oddana we władanie folkowcom. Przegląd współczesnego spojrzenia na muzykę tradycyjną otworzyła kapela Same Suki. Dziewczyny prowokują nie tylko nazwą zespołu, ale także tematyką, którą poruszają. Śpiewają po swojemu o tym, co ich dotyka, drażni i śmieszy we współczesnym świecie. Również ich muzyka jest autorskim odczytaniem ludowej tradycji. Mimo, że używają archaicznego instrumentarium potrafią skutecznie odkurzyć folk, co potwierdziły występem.

Pictorial Candy z kolei, prezentujące się na głównej scenie, gra muzykę współczesną, gitarową i dziewczyńską. Wokalistka i jednocześnie gitarzystka, argentyńskiego pochodzenia, prowadzi grupę przez chwytliwe melodie i piosenkowe aranże ale potrafi też pohałasować. Gitarowemu graniu towarzyszyły syntezatorowe plamy i choć mówi się, że Pictorial Candy lubi eksperymentować, to całość nie była męcząca, a bardziej kojarzyła się z ciepłym i lekkim hipisiarstwem.

W tym samym czasie, w namiocie Trójki, zaprezentował swoją twórczość Jerz Igor. I od razu należy odnotować, że jest to twórczość dla dzieci, za co Jerzowi cześć i chwała, po wypełnia ważną lukę w polskiej muzyce. Było więc nastrojowo, czarująco, bajkowo i wzruszająco. Jerz Igor kieruje muzyczną orkiestrą, porusza się w obszarach bossa novy, delikatnego jazzu i muzyce tła. Kojarzy się z radiowymi dobranockami oraz książeczkami z serii Poczytaj mi mamo. Nie zabrakło więc pięknych bajek oraz znanej historii o królewiczu. Artysta zebrał zasłużone owacje na siedząco, bo właśnie w tej pozycji najlepiej oglądało się koncert.

Występ Xenii Rubinos znacznie podkręcił tempo i udowodnił, że siła faktycznie może być kobietą. Pani Rubinos, o puertorykańskich korzeniach, pokazała jak przy pomocy syntezatora i skromnego zestawu perkusyjnego można zagrać naprawdę gorący koncert. Wokalnie - soulowo i z charakterystyczną, jazzową chrypką, klawiszowo - na mocnych, hammondowych akordach, które kojarzą się z Herbiem Hancockiem z czasów Headhunters, kompozycyjnie - gęsto, rytmicznie. Xenia oczarowała publiczność egzotyczną urodą, szczerym i radosnym graniem prosto z serca oraz charyzmą o znamionach sympatycznego szaleństwa. (BR)

Organizatorzy OFF-a anonsując Xenię Rubinos porównali ją do tUnE-yarDs. Merrill Garbus, liderka tego drugiego projektu, na zakończenie piątej edycji katowickiego festiwalu dała doskonały koncert: wykorzystując skromne środki potrafiła doprowadzić widzów do ekstazy. Publiczność wytupała i wykrzyczała wtedy aż trzy bisy. Urocza i żywiołowa Xenia repertuar ma trochę inny niż Amerykanka, ale styl bardzo podobny: po prostu zaraża pozytywną energią. Wprawdzie nie od razu udało jej się złapać kontakt z publicznością, ale gdy już zaiskrzyło - skończyło się bisem. tUnE-yarDs odwiedzili Katowice będąc na podobnym etapie kariery, co dziś jest Rubinos. Obecnie, po wydaniu płyty "Nikki Nack", Merrill jest już niemal gwiazdą alternatywy. Sympatyczna Xenia (której na scenie towarzyszył perkusista Marco Bucceli) ma wszystko by w krótkim czasie osiągnąć podobny sukces. (OM)

Hookworms to kolejny ukłon w stronę muzyki psychodelicznej na tegorocznym OFF-ie. Kapela z Leeds zadebiutowała w zeszłym roku, zdobywając uznanie i tytuły płyty roku. W Trójkowym namiocie pokazali, że całe zamieszanie wokół utworów z Pearl Mystic jest w pełni uzasadnione. Klasyczną formułę tripujących kompozycji wzbogacili o hałasujące, gęste gitary. Do tego zestawu doskonale pasował zwielokrotniony echem wysoki wokal oraz kosmiczne, elektroniczne przeszkadzajki. Całość hipnotyzowała, wciągała i dobrze bujała. Można mieć tylko nadzieję, że chłopaki z Hookworms będą kontynuować swoją podróż. (BR)

Koncert Zeusa i ekipy Pierwszego Miliona był kolejnym dowodem na to, że OFF Festival bez polskiego hip hopu na głównej scenie to festiwal niekompletny. W zeszłym roku Doliną Trzech Stawów wstrząsnęli - w pozytywnym tego słowa znaczeniu - weterani z Molesta Ewenement. Tym razem bardzo dobre wrażenie zrobił mogący się pochwalić krótszym scenicznym stażem łodzianin Zeus. OFF-owicze "robili hałas", klaskali i rymowali z raperem refreny. A sądząc ze słów Zeusa, hiphopowiec był dosyć zaskoczony przyjęciem na katowickim festiwalu. Być może wydawało mu się, że jego twórczość nie pasuje do OFF-a zwłaszcza, że po nim na scenie instalowali się blackmetalowcy z Deafheaven? Jeśli tak,to był w błędzie - na OFF-ie każda dobra muzyka znajdzie swoje miejsce.

A czy oczekiwany przez wielu pierwszy koncert wspomnianych Deafheaven spełnił wspomniane oczekiwania? Nie mam chyba najmniejszej wątpliwości, że występ Amerykanów przejdzie do historii OFF Festivalu. I nie tylko z powodu koszulki Behemoth, którą założył gitarzysta czy crowdsurfingu wokalisty, który na scenie pobijał również rekord plucia na odległość. Siłą brzmienia występ Deafheaven można porównać tylko do pamiętnych miażdżących koncertów Swans czy My Bloody Valentine. Pod wrażeniem koncertu był także wspomniany wyżej raper Zeus, który przed wywiadem z INTERIA.PL wyraził uznanie dla potęgi brzmienia Deafheaven. "Nie znam ich, ale miażdżą" - ocenił raper. (AW)

Dorota Masłowska przeszkadza chyba wszystkim. Nie potrafi ani śpiewać, ani pisać, nie chce powiewać na sztandarach lewicy, ani pisać felietonów do prawicowych tygodników. Czepia się Kingi Rusin, a w ogóle to skończyła się na "Kill'em All". Mimo to jej Mister D zgromadził wręcz zaskakująco dużą publiczność, która szczelnie wypełniła namiot Trójki i zamieniła go w saunę. Dorota, wraz z trzema kolegami, zaprezentowała wiązankę swych największych przebojów, czyli "Chleb", "Hajs", Kingę Rusin", "Żonę piłkarza", czy "Ryszarda", co ważne w koncertowych aranżacjach i przy żywiołowej reakcji publiczności. Ubrana w złotą kurtkę-puchówkę poprowadziła doskonałą konferansjerkę przesyconą introwertycznym poczuciem humoru. Szczerze przyznała, że muzyka to ciężki kawał chleba i że może być gorąco, zaproponowała, rzucanie hajsu przed wykonaniem "Hajsu", a domagającą się ponownego zagrania "Kingi Rusin" publiczność pocieszyła, że może dostaną ową Kingę na zajączka. Muzyka i liryka Masłowskiej to prawdziwy hołd dla cudownych, polskich lat 90., co najlepiej pokazało kolektywne i doskonale przyjęte wyrapowanie "Scyzoryka"! A że przeszkadza? Cóż, społeczeństwo po prostu jest niemiłe. I tyle. (BR)

W białej sukni w gotyckim stylu, przy mikrofonach przystrojonych różami i scenie skąpanej w zimnych światłach wystąpiła w Katowicach Chelsea Wolfe. Zaśpiewała w towarzystwie zespołu, w tym skrzypka, a jej koncert był swoistym misterium mroku i chłodu. Wokalistka utrzymuje, że inspiracje czerpie od rosyjskich bardów i norweskich blackmetalowców. Brzmi niewiarygodnie? Nie dla widzów katowickiego koncertu. Amerykanka uwodzi nastrojem. Jej muzyka jest mroczna, złowieszcza i jednocześnie dostojna. W przypadku Wolfe, jedyne w co trudno uwierzyć, to fakt, że pochodzi ze słonecznej Kalifornii. (OM)

Jeszcze w trakcie koncertów The Notwist na scenie głównej OFF Festival zaczęto się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest dotychczas najlepszy koncert imprezy. Uzasadnione to były dyskusje, bo weterani zaprezentowali porywające show - chociaż słowo "show" w przypadku The Notwist nie brzmi może najzręczniej. Poza mistrzowską klasą wykonawczą Niemcy dysponują też porywającym zestawem utworów, nie tylko z wybitnej płyty "Neon Golden" ale też z najnowszego, znakomitego albumu "Close To The Glass". Cóż można więcej napisać o koncercie The Notwist? Chyba tylko to, że dla Niemców można było nawet odżałować świetnych przecież Bo Ningen. (AW)

Publiczność zabrana na koncercie The Notwist podzieliła się na dwa obozy: część stała pod sceną, część leżakowała w jej pobliżu. Kwartet, który wystąpił z dwoma dodatkowymi muzykami, zaprezentował set złożony z kompozycji doskonale wyważonych między rockową, koncertową energią (m.in. "Kong", "This Room"), a lżejszymi, harmonijnymi rytmami (m.in. "Run Run Run", "Neon Golden" czy lekko bujający "Pick Up The Phone"). Oba obozy mogły czuć się więc usatysfakcjonowane. (OM)

Japończycy z Bo Ningen pokazali na czym polega japońskie podejście do muzyki pozbawionej wszelkich granic. Swój występ otworzyli ostro i szybko, z punkową wręcz agresją i mocno noise'ującymi gitarami. Wrażenie potęgowały skandowane i niezrozumiałe dla przeciętnego Europejczyka teksty. Ale Bo Ningen to nie tylko agresywny noise. Tokijczycy doskonale radzą sobie także z przestrzennymi utworami o niemal popowej melodyce, co może kojarzyć się z dokonaniami ich rodaków z Boris. Wyraźnie zachwyceni świetnym przyjęciem, zamknęli swój występ ponad 20-minutowym, monumentalnym utworem, w którym pokazali jak bliskie są im tradycje klasycznego hard rocka, włącznie ze scenicznym, agresywnym wobec własnych instrumentów zachowaniem. Dziękując za występ wyrazili nadzieje ponownego odwiedzenia Polski. I oby się to spełniło.

Noon, czyli producent legendarny. Swój set, odegrany wspólnie z perkusistą, otworzył ponad 10-minutową wariacją na temat jednego z najlepszych polskich bitów, wykorzystanego przez Pezeta w kawałku "W branży". Dalsza cześć występu potwierdziła światową klasę Noona. Producent doskonale porusza się w abstrakcyjnym hip hopie, elektronicznym jazzie spod znaku Skalpela, czy łamanych utworach klubowo tanecznych. Występ spójny, eklektyczny, nowoczesny, który doskonale sprawdził się na średniej scenie leśnej.

(BR)

Muzyka kolektywu Jerusalem In My Heart to połączenie bliskowschodnich motywów muzycznych z zachodnią elektroniką. Gdyby chcieć przywołać podobnych artystów, którzy w Katowicach już gościli, należałoby wymienić Fatime Al Qadiri. O ile jednak, urodzona w Senegalu a rezydującą w Brooklynie artystka swoją inspirowaną arabską kulturą muzykę przedstawiła na OFF-ie w kształcie klubowego seta to występ Jerusalem In My Heart miał miejscami wymiar niemal mistycznego nabożeństwa. Specyficzną aurę tworzyły dźwięki i wizualizacje przedstawiające powtarzające się w kółko dziwne obrazy. Odpowiedzialny za projekt Radwaana Ghazi Moumneha niczego nie tłumaczył, zaznaczył tylko, że dziś występują nie jako Jerusalem In My Heart, a Gaza In My Heart. (OM)

A gwiazda drugiego dnia festiwalu, legendarni i kultowi The Jesus And Mary Chain? Problem z wykonawcami, których muzykę znasz na pamięć od lat kilkunastu i wreszcie masz okazję zobaczyć ich na żywo jest jeden: ogromne oczekiwani. Tak ogromne, że czasami aż absurdalne. Oceniając występ The Jesus And Mary Chain na chłodno, na myśl przychodzi jeden przymiotnik: solidny. Za mało? Cóż, mogło się skończyć na rozczarowaniu, jak to było w przypadku zeszłorocznego koncertu The Smashing Pumpkins. (AW)

Olek Mika, Bartosz Rumiańczyk i Artur Wróblewski, Katowice

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas