Debiut Black Sabbath. Tak rodził się heavy metal
W piątek, 13 lutego 1970 roku, dokładnie 45 lat temu, wyłaniające się z burzowych pomruków dźwięki katedralnego dzwonu oznajmiły nastanie ery heavy metalu. W rocznicę ukazania się debiutu Black Sabbath przypominamy, jak wszystko to stało się za sprawą jednego albumu.
Robotnicze Aston, jedna z przemysłowych i dotkliwie zbombardowanych podczas II wojny światowej dzielnic Birmingham, kojarząca się dziś głównie z piłkarskim klubem Aston Villa i sporą liczbą osiadłych tu polskich emigrantów, nie była (i do dziś nie jest) rajem na ziemi. Z krajobrazu tworzonego przez leje po bombach służące za place zabaw, zrujnowane budynki, wszechobecną biedę, bezrobocie i wysoką przestępczość, nie mogła wyłonić się wyidealizowana muzyka, którą kilka lat wcześniej, za sprawą hipisów z San Francisco, zachłysnął się cały świat.
"Wypłynęliśmy pod koniec ery dzieci kwiatów, ale nie mieliśmy forsy ani żadnych widoków na jej zdobycie, pisaliśmy więc o tym, co czuliśmy i nie było to słodkie i kolorowe. Byliśmy po prostu zbyt biedni na idealizm" - wspomina Ozzy Osbourne.
W zdominowanych przez Beatlesów latach 60. nowe pomysły na ciężkie granie przemycali londyńczycy z The Who, Cream i Led Zeppelin, do życia powołano Deep Purple, za kilka lat świat miał usłyszeć o Motörhead. Swoje bez wątpienia dokładali też Stonesi, The Kinks czy wczesny Fleetwood Mac, oraz - a może przede wszystkim - Jimi Hendrix. To jednak dopiero za sprawą debiutanckiego albumu Black Sabbath, na którym bluesowe brzmienie ustąpiło miejsca nieznanemu dotąd ciężarowi gitarowych riffów Tony'ego Iommiego, narodził się heavy metal.
"Byliśmy pierwszym zespołem, który obniżał strój, czego nikt nie potrafił zrozumieć" - mówi Iommi, który czynił to głównie w celu poluzowania własnoręcznie montowanych, grubych strun. Było to zresztą koniecznością wynikającą z nieszczęśliwego wypadku w fabryce, kiedy to maszyna do ciecia blachy odjęła mu opuszki dwu palców prawej ręki. Muzyk do dziś używa specjalnych nakładek.
Na "Black Sabbath" pozbawiło to zespół technicznego rozbuchania, zaowocowało za to solidnością kompozycji, w których swój niebagatelny udział mieli również zainspirowany stylem Cream basista i autor tekstów Geezer Butler, zasłuchany w jazzie perkusista Bill Ward i przeciętny, choć obdarzony nieprzeciętną charyzmą wokalista Ozzy Osbourne. Łatwo jednak nie było.
"Największy problem polegał zawsze na wytłumaczeniu ludziom, że mamy własne, ustalone brzmienie. Moja gitara i bas Geezera musiały się idealnie ze sobą zgadzać, żeby stworzyć ścianę dźwięku. Większość ludzi widzi bas jako bas, damm-dam-damm, i tylko tyle. Tymczasem brzmienie Geezera jest bardziej chropowate, bardziej surowe; on przedłuża i zawija dźwięki grane przez gitarę, żeby były pełniejsze" - tłumaczył Iommi.
Pierwszym opublikowanym utworem z debiutu Black Sabbath był poprzedzający jego premierę singel "Evil Woman", wydany w styczniu 1970. Pamiętny refren "Evil Woman / Don't you play your games with me" wspiera tu ciepło brzmiąca, bluesowa gitara Iommiego z nieco hendriksowskim, tłumionym riffem w staccato. Paradoksalnie, ten funkowy, bujający i wysoce chwytliwy numer, nie ma zbyt wiele wspólnego z heavy metalem, mówi za to sporo o kreatywności zespołu. De facto jest to twórczo rozwinięta przeróbka utworu amerykańskiego, blues / rockowego zespołu Crow, przeboju końcówki lat 60. Przeróbka ta powstała zresztą wyłącznie za namową Jima Simpsona, ówczesnego menedżera Black Sabbath, który uparł się na "coś komercyjnego".
Czar "Black Sabbath" zaklęty jest również w sposobie jego nagrywania. Całość materiału zarejestrowano bowiem w dwa dni (!) w londyńskim studiu "Regent Sound" na Tottenham Court Road.
"Studio było nie większe od przeciętnego salonu i wszyscy graliśmy w nim razem; Bill siedział za przepierzeniem. Ozzy śpiewał w małej budce, w tym samym czasie, kiedy my graliśmy. Wszystko odbywało się tak, jakbyśmy grali na żywo"- relacjonuje Iommi.
Występy na żywo, poza czterema ścieżkami, na których go nagrano, to dobry trop do zrozumienia "Black Sabbath". Anglicy, nieco podobnie jak kilka miesięcy wcześniej The Stooges na swoim debiucie, zarejestrowali całość tak, jakby po prostu grali koncert. Dopracowywali je zresztą od dawna na trasie po Wielkiej Brytanii, w Danii czy podczas dłuższego pobytu w Hamburgu w połowie 1969 roku. To w trakcie tych wojaży swój ostateczny szlif nabrały utwory takie jak "N.I.B.", "The Wizard", "Warning" czy wreszcie pomnikowy, ponury "Black Sabbath". Imponująca szybkość nagrywania była więc rezultatem perfekcyjne opanowanych aranżacji, popartych tytaniczną pracą w trasie. Warto również pamiętać, że dla etosu pracy Black Sabbath i wiążącej się z tym obowiązkowości (żeby nie powiedzieć kieratem) niepoślednią rolę odegrał też wcześniejszy udział Iommiego w szeregach Jethro Tull - tyranach zespołowej dyscypliny.
Album otwiera, rzecz jasna, diabolus in musica w czystej postaci, czyli oparty na diabelskim trytonie utwór tytułowy, z ciągnącym się przez cały dystans, jednostajnym, stutonowym riffem, którego wstyd nie znać. "What is this that stands before me?" - pyta Ozzy, gwarantując dreszcz na plecach i mimowolne rozglądanie się dookoła w poszukiwaniu mrożącej krew w żyłach zjawy. Niby jeden powtarzający się riff, a wszechogarniająca trwoga nie mniejsza niż przy "Cwale Walkirii" samego Wagnera! Na początek zaś złowieszcze grzmoty i odległe echo katedralnego dzwonu (efekty kopiowane później przez dziesiątki zespołów, na czele z "For Whom The Bell Tolls" Metalliki i "Raining Blood" Slayera).
"Wymyśliłem ten riff do 'Black Sabbath'. Zagrałem 'dam-dam-dammm', i wtedy mnie olśniło - to jest to! Zbudowaliśmy na tym cały utwór. Jak tylko zagrałem pierwszy riff, wszyscy wykrzyknęli: 'O mój Boże, to jest świetne! Ale co to właściwie jest? Nie mam pojęcia!' Prosta rzecz, ale miała swój styl. Dopiero później dowiedziałem się, że użyłem czegoś, co nazywane jest 'diabelskim interwałem', zestawu akordów tak mrocznego, że w średniowieczu jego użycie było zakazane przez Kościół. Nie miałem o tym pojęcia, to było po prostu coś, co czułem w sobie. Zupełnie jakby się ze mnie wyrwało na wolność, nuty płynęły same z siebie. Potem wszyscy zaczęli dokładać po kawałeczku i na końcu stwierdziliśmy, że to zadziwiający utwór. Dziwny, ale dobry. Wszyscy byliśmy zszokowani, ale wiedzieliśmy, że mamy coś prawdziwego" - czytamy w "Iron Man", autobiografii Tony'ego Iommiego.
Następny w kolejności "The Wizard", w którym Ozzy nie tylko śpiewa, ale i gra na harmonijce, to niewątpliwie nawiązanie do bluesowych korzeni zespołu. Utwór nieco lżejszy, żwawszy, pełen basowych smaczków Butlera i funkowego rozkołysania, nad którym unosi się duch zmarłego we wrześniu 1970 roku Jimiego Hendriksa. Kapitalny kontrapunkt dla grobowego w nastroju "Black Sabbath".
Kolejnym dowodem na potęgę riffu jest "Behind The Wall Of Sleep" z perkusyjnym motywem Warda przywodzącym na myśl tuzów amerykańskiego rocka z Zachodniego Wybrzeża lat 60. Pod koniec główną rolę przejmuje trwająca 40 sekund basowa solówka Butlera z wykorzystaniem efektu wah-wah, podkreślając tym samym własny charakter całości.
Jeszcze bardziej charakterystyczny riff, co najmniej na miarę tego z "Black Sabbath", posiada równie klasyczny "N.I.B.", z którego tytułem wiąże się ciekawa historia. Akronim ów, rozszyfrowywany często błędnie jako "Nativity In Black" (nativity to w j. ang. szopka jako scena z narodzin Chrystusa), to faktycznie "nib", czyli stalówka, w kształcie której układała się ówczesna broda Billa Warda. Dopinany do zespołu satanizm znów trafił kulą w płot. To również jedna z najlepiej skonstruowanych kompozycji wczesnego Black Sabbath, z rozbudowaną sekwencją akordów i szybką solówką bez oglądania się na kolegów z Cream. Black Sabbath w czystej postaci i zwiastun tego, co mieliśmy już wkrótce usłyszeć na albumach "Paranoid" i "Master Of Reality".
Stronę B (mówimy wszak o erze winyli) rozpoczynał wspomniany "Evil Woman", najbardziej nie-sabbathowski numer tej płyty, który na wydanej w czerwcu wersji amerykańskiej zastąpił nieco psychodeliczny jak na Black Sabbath, znów mocno hendriksowski "Wicked World". "Sleeping Village" to już Sabbath w szczytowej formie, rozpoczynający się delikatnymi dźwiękami gitary akustycznej, przechodzącymi w dostojny protometalowy riff, który z czasem przeradza się w gwałtowniejszą, multiinstrumentalną sekcję - do dziś stały element koncertowych popisów Black Sabbath.
Debiutancki album Black Sabbath wieńczy druga barwnie rozwinięta przeróbka, tym razem z repertuaru zespołu Aynsley Dunbar Retaliation, projektu liverpoolskiego perkusisty Aynsleya Dunbara, człowieka współpracującego m.in. z Jeffem Beckiem, Frankiem Zappą, Davidem Bowiem czy Lou Reedem, by wymienić tylko kilku. W pierwotnej wersji "Warning", bo o nim mowa, trwał nawet 18 minut (na płytę trafiła 10-minutowa odsłona) przekuta w drugą po utworze tytułowym, ponurą opowieść o dość progresywnym zabarwieniu, wypełnioną popisami Tony'ego Iommiego, począwszy od bluesowych motywów rodem z "Roadhouse Blues" The Doors, przez kaskadowe, techniczne fajerwerki, po solowe pojedynki z Butlerem. Jeżeli ktoś miał do tej pory wątpliwości, czy Iommi to faktycznie fachowiec pokroju Blackmore'a i Page'a, kompozycja ta rozwiewa je ostatecznie.
Mówiąc o "Black Sabbath" nie sposób nie wspomnieć o pełnych mroku tekstach Geezera Butlera, mających swe źródło w równej mierze w twórczości m.in. Aleistera Crowleya i H.P. Lovecrafta, jaki i wyniesionej z dorastania w katolickiej rodzinie, szczerej wierze w istnienie diabła. Całości dopełniła zaś sugestywna okładka, zdjęcie wodnego młyna (Mapledurham Watermill) u brzegu Tamizy w Oxfordshire, na tle którego spogląda na nas tyleż tajemnicza co upiorna kobieta w czerni.
Na temat genezy muzyki metalowej napisano liczne dysertacje. Wszyscy zgadzają się jednak co do jednego: gdyby nie debiut Black Sabbath, pewnie nie byłoby, o czym ich pisać.
-----
Wszystkie cytaty pochodzą z książek "Sabbath Bloody Sabbath" i "Iron Man", opublikowanych w Polsce nakładem wydawnictwa KAGRA.
Czytaj także: