Offspring wystąpili w Łodzi! "Największą walutą jest nostalgia" [RELACJA]
Wyszli na scenę, jakby wchodzili do ringu, grali jakby walczyli o dobry nastrój dla wszystkich, a zeszli jako bohaterowie Atlas Areny. To była solidna gitarowa impreza: bez większych udziwnień, w typowo amerykańskiej oprawie z solidną porcją hitów. Panowie z The Offspring udowodnili, że punk rock w ich wydaniu nieźle konserwuje i wciąż wyzwala mnóstwo energii.

Dziś na występach wielkich rockowych gwiazd największą walutą jest nostalgia. Fani po 40 jadą na koncert, powspominać czasy, gdy nie bolały ich jeszcze plecy, wolny czas spędzali z walkmanem, a nie smartphonem, a ludzie masowo słuchali gitarowej muzyki. Tak było w latach 90., gdy na nagle w MTV wszyscy zobaczyli teledysk do "Self Esteem". Krajobraz nie był stabilny, bo śmierć Kurta Cobaina zwiastowała koniec grunge'u. Hitowa płyta "Smash" Offspring wyszła trzy dni po niej. Potem swoje dołożył Green Day z równie dobrym "Dookie". Tak właśnie w 1994 roku doszło do muzycznego przewrotu w wykonaniu kalifornijskich grup punkowych. Okazało się, że gitarowe granie może być prostsze, weselsze i bardziej cool.
Na całej planecie nowy punk został przyjęty z entuzjazmem, a w Polsce z… nieufnością. Nie był wystarczająco alternatywny, jak na ówczesną gitarową muzykę. Przynajmniej w tym klasycznie anarchistycznym świecie, gdzie luz, poczucie humoru i kalifornijski sznyt wydawały się bardzo podejrzane. Z kolei prawdziwy punkowiec nad Wisłą musiał pozować trochę na poetę, a trochę na przygłupa, a lider Offspring jest doktorem biologii molekularnej. Polski punkowiec w trosce o swoje ideały musiał wtedy nosić brudne buty i od rana pić tanie wino. Dexter Holland woli pływać na desce, brać udział w triathlonie czy latać własnym samolotem. Od początku też zupełnie inaczej chciał realizować swoje ideały niż zwykli, klasyczni nadwiślańscy punkrockowcy. Dla nich wyrażenie ważnych rzeczy metodą dwa akordy i darcie mordy zamykało sprawę. Lider Offspring bliskie mu idee realizuje dzięki zakładaniu fundacji, organizacji zbiórek czy nawet badaniom naukowym. Inny mental liderów nowego punka zza oceanu sprawił, że w połowie lat 90. ta muzyka trafiła do zupełnie innych ludzi: nie tych, którzy proszą o drobne za zagranie "Come as you are", ale tych, którzy jeżdżą na deskach czy surfują.
Kalifornijska rewolucja w muzyce szybko się zakończyła i pojawiły się pytania o to, co nowy punk może zaproponować w momencie, gdy zaczął już być stary. Zarówno Green Day, jak i Offspring na początku lat zerowych zaliczyły komercyjne wtopy. Ci pierwszy z nawiązującą do amerykańskiej tradycji płytą "Warning" a ci drudzy ze swoim szybkim i dynamicznym "Splinterem". Dziś fani często wracają do tych płyt, ale w momencie ich premiery były porażkami. Zwiastowały koniec pewnej ery, a to że obydwa zespoły świetnie poradzą sobie później nie było wcale oczywiste.
W Łodzi widzieliśmy więc zespół, który ma status legendy. Ostatnia płyta nie cieszy się wielką popularnością, ale dwa kawałki z niej brzmiały świetnie. Grupa wie, że szacunku prawdziwych smakoszy wyrafinowanych alternatywno-offowych brzmień już nie zdobędzie, ale ma całe zastępy fanów. Nie stara się niczego udawać. Wie, co jej dobrze wychodzi: dynamiczne piosenki biorące siłę z wokalu i dystansu do siebie. Koncert zwolnił dwa razy: gdy pojawił się (niepotrzebny) set z coverami, solami i rozmowami z publicznością i w momencie, gdy Dexter Holland usiadł do fortepianu, by zagrać "Gone away". Całość przypominała bardziej przedmeczowe show niż koncert starych punków. Panowie dalej idą swoją drogą, nie bacząc na przeciwności i to jest właśnie prawdziwa niezależność.












