Audioriver 2015: Jubileusz na wysokim poziomie
Choć trudno nam w to uwierzyć, to upływającego czasu nie da się oszukać. Od pierwszej edycji festiwalu Audioriver minęła już dekada! W dniach 24-26 lipca w Płocku odbyła się dziesiąta, jubileuszowa edycja tej imprezy. Imprezy, która wciąż jest młoda duchem i ciałem, a co najważniejsze - wciąż się rozwija i z roku na rok trzyma stały, wysoki poziom.
Moment, w którym grupka zapaleńców postanowiła sobie, że na pięknej plaży nad Wisłą zorganizować należy festiwal, na którym posłuchać można będzie tak "egzotycznych" dla statystycznego Kowalskiego gatunków muzyki, jak techno, drum and bass, dubstep, czy house na dobre zmienił obraz polskiej sceny muzycznej i... urlopowy grafik tysięcy Polaków.
Pomysł był odważny, ale i też z gatunku tych szalonych. Bo przecież Płock, to nie Warszawa, Kraków, czy Wrocław. No właśnie. I w tym tkwi jego sukces. Testy na żywym organizmie wykazały bowiem, że Płock to o wiele lepsze miasto na stworzenie festiwalu i przekonał się o tym chyba każdy, kto miał okazję gościć na choćby jednej edycji Audioriver.
Klimat, klimat i jeszcze raz klimat - to atmosfera miasta, urokliwe położenie terenu festiwalowego, mnogość dodatkowych atrakcji i życzliwość mieszkańców sprawia, że na Audioriver chce się wracać. I w tej opinii nie jestem odosobniony. Oczywiście nie można zapomnieć o esencji, czyli świetnej muzyce, bo przez 10 edycji w Płocku zagrała prawdziwa czołówka światowej elektroniki. Ale znam też ludzi nie obcujących na co dzień z tego rodzaju muzyką, którzy regularnie zjawiają się na "Audio", żeby poczuć atmosferę tego miejsca. No ale dość już może tej jubileuszowej laurki - przejdźmy do konkretów. To już trzeci raz z rzędu, gdy w kasach Audioriver skończyły się bilety, a zbocza Wzgórza Tumskiego oblegał komplet widzów. W tym roku aż 27 tysięcy osób przybywało każdego dnia na teren festiwalu, a "koniki" przed bramami zacierały tylko ręce licząc łatwo zarobione na spóźnialskich pieniądze.
Dzień pierwszy: Kołysanki Roisin Murphy
W piątek (24 lipca) Płock przywitał gości cudowną pogodą. Od wczesnych godzin popołudniowych miasto tętniło basowo-elektronicznymi rytmami i stopniowo zapełniało się festiwalową publicznością. Wchodzącym na pierwsze koncerty tego dnia przyświecało jeszcze słońce. Piękny zachód nad sobótką zdawał się gwarantować, że to będzie piękny wieczór i piękna noc.
Ta noc miała być piękna głównie ze względu na długo oczekiwany występ headlinera festiwalu - Roisin Murphy. Zanim jednak Irlandka pojawiła się na scenie, publikę rozgrzewał multikulturowy skład Hercules & Love Affair. Zespół pod przewodnictwem Amerykanina, Andy'ego Butlera znany jest z energetycznych występów na koncertach i festiwalach, lecz tym razem jak na mój gust - aranżacje były zbyt spokojne i "Herkulesi" ze sceny nie przekazali tylu emocji, co zwykle.
O północy, gdy Hercules powoli kończył swój występ, pod sceną i na wzgórzu ciężko było znaleźć wolne miejsce. Gdy w końcu Roisin ukazała się wyczekującym ją fanom, rozległy się gromkie owacje. Wkrótce z głośników popłynęły dźwięki utworów z jej najnowszej płyty "Hairless Toys". Publika nie na to jednak czekała, a na stare sprawdzone szlagiery. W efekcie Roisin, zamiast rozruszać towarzystwo - skutecznie je... ukołysała.
"Jeszcze nigdy nie widziałem tam tylu ludzi siedzących na trawie", "Do tego nie dało się tańczyć", "Niestety Roisin zupełnie nie pasowała do tego wydarzenia" - to tylko niektóre opinie po jej koncercie. Podpieramy się nimi, bo po godzinie oczekiwania, aż na Main Stage coś się wydarzy, uciekliśmy na lewo, czyli do Hybrid Tent.
Popularna "hybryda" nie zawiodła, a energia emanująca zza decków szybko postawiła nas na nogi. W roli zastępców nieobecnego Jaguar Skills świetnie spisali się NeverAfter feat. MC LowQui, ale to był dopiero początek! Tuż po nich na scenę wparował DJ Marky wraz ze Stamina MC, przygotowując teren dla High Contrast. Do bardzo wysokiego poziomu dostosowali się Holendrzy z Noisia, co sprawiło, że ponad trzy godziny z życiorysu zleciały w okamgnieniu!
Zaczęło robić się jasno, na scenie głównej dokazywali świetni Last Robots, ale naszym celem był Circus Tent, który trochę zaniedbaliśmy tego dnia (najbardziej żałuję przegapienia świetnej An On Bast). Na szczęście scena techno tętniła jeszcze życiem przez długi czas - duża w tym zasługa Bena Klocka, który w zgodnej (w tym naszej) opinii dał w piątek jeden z najlepszych występów.
Dzień 2: Burza na rynku
Po odespaniu pierwszego dnia, tradycja Audioriver nakazuje udanie się na płocki rynek. Tam zawsze dużo się dzieje. Można porozmawiać o muzyce z młodymi producentami, promującymi swoje wytwórnie, zaopatrzyć się w pamiątki i festiwalowe gadżety, pomoczyć nogi w fontannie, potańczyć albo po prostu napić się zimnego piwa pod gołym niebem. W tym roku nie było niestety tak kolorowo. Podczas popołudniowego relaksu na starówce nad miasto nadciągnęły ciemne deszczowe chmury. Burza trwała przez dobrych kilka godzin, w efekcie czego fani Olivera Koletzkiego bawili się przy jego secie przemoknięci do suchej nitki...
Na całe szczęście do wieczora deszcz ustał i aż do końca festiwalu na Płock nie spadła ani kropla deszczu. Można było zatem skupić się tylko na muzyce. A znów było na czym, bo tego dnia Hybrid Tent wypełnił się bardziej niż kiedykolwiek, a widzowie, którzy nie zmieścili się w środku "rozlali" się wokół namiotu. Całe to zbiegowisko spowodował Tiga, kanadyjski DJ, który przerósł scenę, na której przyszło mu grać.
Jeśli papierkiem lakmusowym każdego występu na festiwalu jest reakcja publiczności, to Tiga odrobił swoje zadanie na piątkę z plusem. Nieważne, czy grał nowe utwory ("100" w kolaboracji z Boys Noize), nieśmiertelne "Sunglasses at night", czy też mniej znane "Pleasure from the bass" - widownia reagowała na nie tak samo entuzjastycznie. Całości dopełniły świetne wizuale i scenografia przypominająca nieco występy legendarnej grupy Kraftwerk.
Rozgrzany świetnym występem, jaki dał Tiga, ruszyłem pod samą scenę główną, gdzie po raz drugi w historii festiwalu Audioriver koncertować miał Roni Size wraz z ekipą Reprazent. Występ był poprawny, ale festiwalowiczów, nie będących fanami Roniego chyba jednak nie rozruszał. Wzgórze Tumskie znów nie pulsowało w rytm muzyki tak, jak przyzwyczaiło nas chociażby występami Hadouken, czy Rudimental.
Na szczęście tej nocy Main Stage miała jeszcze swojego asa w rękawie. Był nim Underworld. Brytyjska grupa, istniejąca w branży od 35 lat pokazała w Płocku klasę. Świetne aranżacje, kapitalny wokal, genialny kontakt z publiką, ogromna energia płynąca ze sceny, sprawiły że ci, którzy liczyli na występ Brytyjczyków nie zawiedli się. "Oldboje" elektroniki dorównali siłami młodszym wykonawcom, a trzymanym na sam koniec utworem "Born Slippy", mówiąc kolokwialnie - pozamiatali.
Tuż po Underworld sceną główną zawładnęła ekipa Spor, na którą zawsze w Płocku można liczyć, ja liczyłem równie mocno, o ile nie bardziej na inną powtórkę z rozrywki: Simian Mobile Disco. Liczyłem, liczyłem i... się przeliczyłem. Technicznie duetowi James Ford & Jas Shaw zarzucić można niewiele, ale rzut na publikę w namiocie Hybrid ujawnił leżących na piasku ludzi. Może to zmęczenie materiału, a może o czwartej nad ranem potrzebna jednak większa dawka energii z głośników, by skłonić festiwalowiczów do radosnych pląsów?
Na drugim skraju Audioriver takich problemów nie miała publika Circus Tent. Od 5 rano brylował tam bowiem Solomun. Ci, którzy czekali na jego występ, wiedzieli że tam leżakowania pod sceną nie będzie. Rezydujący w Hamburgu bośniacki DJ skutecznie podtrzymywał przy życiu publikę żywym deephouse'owym brzmieniem. A na koniec podziękował serdecznie, za możliwość zagrania o pół godziny dłużej, niż przewidywał to jego grafik. Panie Mladen - czapki z głów!
Sun Day - dzień trzeci
Po raz drugi w historii Audioriver organizatorzy zorganizowali "dogrywkę", czyli trzeci - niepełny dzień festiwalu pod nazwą Sun Day. Na jej miejsce tym razem wybrali malowniczo położony park pomiędzy ulicą Rybaki, a Mostową. Tam, w cieniu drzew wybudowano dwie sceny. Jedną z muzyką techno, umieszczoną dość pomysłowo na schodach i drugą, z klimatami drum and bass, ulokowaną na trawiastej polance.
Ci, którzy spodziewali się leniwego dogorywania w niedzielnych, parkowych klimatach musieli szybko sięgnąć po rezerwy mocy, bo podczas Sun Day po prostu nie dało się ot tak leżakować na kocu. Względna laba trwała do godziny 15:00, lecz później zaczęło się poważne granie. Mniej więcej w tym samym czasie na obie sceny weszły "poważne" nazwiska. Na techno stage swój występ rozpoczynała Anja Schneider, natomiast na drumowej polanie zjawił się London Elektricity.
"Niech podniosą nogę ci, którzy leżą, bo za pół godziny będą tańczyć tu pod sceną. Jeśli nie, zwracam pieniądze za bilety" - zapowiedział zza decków niepozorny pan w średnim wieku w okularach i z lekkim brzuszkiem. To Tony Colman, założyciel legendarnej wytwórni Hospital Records zabierał się do roboty i faktycznie nie żartował. Nie po pół godzinie, lecz po kilku minutach piknikowa publika zmieniła się w pulsujący pod sceną tłum.
Na scenie techno nie było wcale gorzej. Anja Schneider zapełniła całe schodowe "trybuny" i przylegające do nich parkowe zbocza roztańczonymi festiwalowiczami. Niemiecja DJ-ka występowała w Płocku prawie dwa razy dłużej, niż wynikało to z harmonogramu, z konieczności zastępując Black Coffee, który w ostatniej chwili odwołał swój występ.
To jednak nie był wcale koniec, bo na deser zjawił się Damian Lazarus, nie na darmo określany mianem magika. Jego występ przerósł oczekiwania nawet samych organizatorów, którzy stwierdzili: "Jesteśmy na scenie elektronicznej od kilkunastu lat i naprawdę niełatwo nas czymś zaskoczyć. Tymczasem Damian sprowadził nas wczoraj do poziomu nastolatków stawiających pierwsze kroki w klubach. Zrobił z nami, co chciał i nie mieliśmy nic do gadania".
Jego występ skończył się grubo po 21:30, zamykając mocnym akcentem Audioriver 2015. Po raz kolejny żal było opuszczać Płock, bo po raz kolejny odwiedziliśmy świetnie zorganizowaną muzyczną imprezę. Jeśli na siłę szukać minusów - można jedynie wytknąć kilka zbyt spokojnych jak na mój gust występów na Main Stage. Reszta była skomponowana wręcz doskonale, a już Sun Day to istna wisienka na torcie. Wszystkim, którzy na Audioriver jeszcze nie mieli okazji dotrzeć - polecamy to wydarzenie serdecznie. Warto tam przybyć choć raz, by na starość mieć o czym opowiadać wnukom...
Rafał Walerowski