To największy przebój Cher! Bił rekordy, ale sama miała go dość jeszcze przed premierą
Niewiele brakowało, żeby ten przebój w ogóle nie powstał. Albo przynajmniej, żeby nie zaśpiewała go Cher. Po drodze były kłótnie, trzaskanie drzwiami i wiele wątpliwości. Skończyło się jednak piosenką, która pomogła artystce zmienić muzyczny rynek, a przy okazji odświeżyć jej własną karierę. "Believe" ma już ponad 25 lat, ale nawet dzisiaj brzmi nowocześnie.
Co robi artysta, który ma na koncie już ponad trzy dekady na scenie? Najczęściej korzysta ze swojej popularności, jeśli oczywiście miał okazję ją zdobyć. Niewiele osób na takim etapie kariery decyduje się na jakieś spektakularne zmiany albo muzyczne eksperymenty. Nawet wielu menedżerów radzi, żeby "robić swoje" i "nie kombinować za bardzo", bo przecież "nie za to pokochali cię fani".
Dla jednych kończy się to nagrywaniem dobrych, ale podobnych płyt przez kolejne lata, inni ruszają w trasy albo podpisują kontrakty na serię występów w Las Vegas i nawet nie potrzebują żadnych nowych piosenek. Są też jednak tacy, którzy nie przejmują się stażem i robią rewolucję nie tylko w swoim świecie, lecz nawet na rynku, chociaż wcale tego nie planowali.
Pod koniec lat 90. Cher była już oczywiście wielką gwiazdą, chociaż trudno byłoby ją nazwać idolką ówczesnych nastolatków. Piosenkarka była raczej słuchana przez pokolenie ich rodziców. Artystka od zawsze marzyła o śpiewaniu i kiedy miała 16 lat, rzuciła szkołę, żeby szukać szczęścia w Los Angeles. Wokalistka zarabiała na życie, między innymi tańcząc w hollywoodzkich klubach, ale nie dlatego, że wybitnie kochała tę pracę. Chodziło o to, że tych miejscach łatwo było spotkać menedżerów, agentów albo innych artystów, a każdy zawodowy kontakt dla młodej dziewczyny spoza miasta był na wagę złota.
W końcu piosenkarka spotkała Sonny’ego Bono, swojego przyszłego męża, a ten przedstawił ją producentowi Philowi Spectorowi. Cher zaczęła od śpiewania chórków na płytach innych muzyków, a niewiele lat później sama zatrudniała ludzi do chórków, bo kariera przyszłej gwiazdy rozwijała się świetnie. Oczywiście to nie film o amerykańskim śnie, lecz prawdziwe życie, więc obok programów telewizyjnych, ról filmowych i wypełnionych po brzegi sal koncertowych w kolejnych latach w życiu wokalistki były też gorsze, a niekiedy nawet bardzo trudne momenty.
Rozwód, walka o pieniądze, słabiej przyjęte albumy - to ta druga, mniej błyszcząca strona sukcesu. Taką płytą, która niezbyt dobrze się sprzedawała, okazał się krążek "It’s a Man's World" z 1995 roku. Wytwórnia płytowa była rozczarowana wynikami, Cher też raczej nie wyglądała na zachwyconą, więc pojawił się pomysł, żeby trochę odświeżyć i piosenki, i wizerunek gwiazdy. Artystka miała nagrać taneczny album, ale nie w stylu lat 70. ani 80. To miało być coś aktualnego, nowoczesnego, co podbiłoby rynek. Wokalistka miała niewiele do stracenia, więc - po chwili wahania - zgodziła się na taki eksperyment. Nie wiedziała jeszcze, że wystarczy jej jedna piosenka, żeby na nowo zawojować świat.
Obskurne studio na przedmieściach
Tytułowym, a przy okazji najsłynniejszym singlem z albumu "Believe" zajęli się brytyjscy producenci Mark Taylor oraz Brian Rawling. Obaj mogą się pochwalić współpracą z gwiazdami, ale... z wieloma z nich spotkali się dopiero po tamtej płycie. Jak to więc możliwe, że ktokolwiek pozwolił im nagrywać z Cher? Otóż Taylor i jego kolega Paul Barry sami zajmowali się pisaniem piosenek, mieli już na koncie współpracę z wytwórnią artystki, do tego odpowiadali za inny utwór na nowym albumie gwiazdy, więc Mark dostał szansę pracy również przy tym kawałku. Szef firmy płytowej był w szoku, kiedy po raz pierwszy zobaczył obskurne studio na przedmieściach Londynu i miał wyrzuty sumienia, że sprowadził Cher do takiego miejsca, jednak ekipa dobrze się dogadywała. Przynajmniej na początku. Wokalistkę i jej nowych kolegów dzieliły lata doświadczenia i podejście do pracy. Nie trzeba geniusza psychologii, żeby wiedzieć, że w takiej sytuacji łatwo o spięcia. Tym bardziej wtedy, gdy coś idzie nie tak.
Są wielkie przeboje, które napisała jedna albo dwie osoby, ale już wtedy nie było już niczym nadzwyczajnym, że pod piosenką widniało kilka nazwisk. Tak było również z "Believe". Wstępną wersję utworu wymyślił na początku lat 90. Brian Higgins, młody sprzedawca reklam w prasie, który marzył o pisaniu piosenek. Brian sporo pracował, szkolił się i po paru latach rzeczywiście zaczepił się w branży muzycznej, a na koncie miał współpracę z dużymi nazwiskami. Kiedy Higgins miał już niezłą pozycję na rynku i kontakty, przy każdej okazji proponował gwiazdom nagranie "Believe", jednak chętnych brakowało. Artysta zrozumiał, że utwór wymaga poprawek, próbował więc pracować nad nim z innymi ludźmi i właśnie w ten sposób w rubryce "autor" pojawiły się kolejne nazwiska. To jednak wcale nie polepszyło sytuacji.
"Co jest z wami nie tak?"
Rob Dickins, który wtedy szefował Warner Music UK, szukał akurat nowego pomysłu na Cher. Menedżer podpowiedział gwieździe, że może warto pójść drogą Madonny, która właśnie odniosła sukces dzięki singlowi "Ray of Light". Rob zaczął szukać piosenek dla podopiecznej i tak się złożyło, że pewnego dnia spotkał w biurze wytwórni Briana Higginsa. Kilka dni później na biurku szefa wylądowała jego taśma z propozycjami utworów. Dickins zainteresował się "Believe", jednak wiedział, że piosenka będzie wymagać sporo pracy.
Na czym polegał problem? Wszyscy wiedzieli, że refren ma potencjał, ale niemal nikomu nie podobała się zwrotka. Brian miał poprawić kawałek, tyle tylko, że nie miał pomysłu na nic lepszego. Rob podesłał więc utwór producentom, którzy właśnie pracowali z Cher. Taylor i Rawling głowili się, próbowali, poprosili o pomoc kolegów ze studia, ale menedżer nadal był niezadowolony. "Co jest z wami nie tak? Mam już przebojowy refren, a żaden z was nie potrafi nic z tym zrobić" - stwierdził Dickins. Ekipa wybłagała jednak u niego drugą szansę. Steve Torch i Paul Barry, profesjonalni autorzy piosenek, ostro zabrali się do pracy. Właściwie tym razem zostawili z utworu tylko nietknięty refren, a do zwrotek dodali nowe melodie, tekst i zmienili akordy. Powstało demo, które trafiło do wytwórni oraz Cher. Nareszcie był postęp i padło hasło: "nagrywamy".
Założenie było takie, że ma powstać taneczny przebój, ale producenci dostali jeden warunek. To miała być nowa odsłona Cher, a nie stworzenie zupełnie innej postaci. Łatwo przecież znaleźć świeżych, sezonowych fanów i przy okazji zniechęcić tych, którzy śledzili artystkę od lat, ale zupełnie nie o chodziło. Gwiazda miała zaproponować coś, co nie zrazi jej dotychczasowych słuchaczy, a jednocześnie zwrócić na siebie uwagę pozostałych odbiorców. Taylor szybko przekonał się, jak wielkie to wyzwanie. Producent przygotował nawet wstępną pierwszą wersję piosenki, ale wyrzucił ją do kosza, zanim zdążył komukolwiek zaprezentować efekt. Mark posłuchał swojego dzieła i sam już doskonale wiedział, że fani Cher tego nie zaakceptują. Między tanecznym a zbyt tanecznym utworem była w tym przypadku naprawdę cienka granica.
"Chcesz lepiej? Znajdź sobie kogoś innego"
Samo nagranie piosenki okazało się sporym wyzwaniem. Cher uwielbiała śpiewać refren, jednak zwrotki były dla niej męczarnią, bo niezbyt ją zachwycały. Ekipa powtarzała "Believe" tyle razy, że wszyscy już stracili rachubę, które to podejście. Brakowało "tego czegoś", utwór był ciągle nijaki, co zaczęło źle wpływać na atmosferę w studiu. W końcu doszło do awantury. "Mark i ja zaczęliśmy się pewnego dnia kłócić. On powtarzał: 'Musisz postarać się to lepiej zaśpiewać, musisz się postarać, zaśpiewaj to lepiej'. Wreszcie nie wytrzymałam, odwróciłam się w jego stronę i powiedziałam: 'Jeśli chcesz lepiej, znajdź sobie innego wokalistę'. I poszłam do domu" - wspominała artystka w "New York Post".
Jeśli gwiazda trzaska drzwiami studia i zwyczajnie z niego wychodzi, na dodatek tą gwiazdą jest Cher, wiesz, że nie jest dobrze. Taylor był przekonany, że to koniec sesji i raczej niezbyt dobrze wróżyło mu to na przyszłość. Nie tylko nie dokończyłby tej płyty, ale miałby też na rynku opinię czepialskiego, do tego nieskutecznego producenta, który pokłócił się z artystką o singel, na dodatek sam nie umiał go złożyć. Marna perspektywa, prawda?
Jakimś cudem Markowi i Cher udało się jednak dogadać, wokalistka wróciła do studia i oboje na nowo usiedli nad piosenką, której mieli już serdecznie dość. Gwiazda po kolejnych ciężkich godzinach zasugerowała, że może trzeba by jakoś zmienić jej głos, dodać specjalny efekt, żeby trochę namieszać. Piosenkarka obejrzała akurat w telewizji program o Andrew Roachfoardzie. Muzyk eksperymentował z wokalem przy pomocy techniki, więc Cher kupiła jego płytę i przyniosła do studia. Taylor nie miał jeszcze pojęcia, co zrobić i początkowo nie był zachwycony pomysłem, ale jednego w tej pracy się nauczył: słuchania innych.
Bali się, a ona była zachwycona
Na którejś z kolejnych sesji producent postanowił zaprezentować piosenkarce auto-tune, czyli program do manipulowania głosem. Cher nie miała pojęcia, jak to dokładnie działa. Nic dziwnego, ten wynalazek był dostępny na rynku dopiero od roku i niewiele osób miało okazję z niego korzystać. Sam Mark dopiero uczył się obsługi. Jednym z pierwszych użytkowników narzędzia w show-biznesie okazał się raper T-Pain.
Muzyk usłyszał efekt w jakimś remiksie i koniecznie chciał z niego skorzystać, przede wszystkim po to, żeby zrobić coś inaczej niż pozostali. Auto-tune u artystów, którzy mają problem z czystym śpiewaniem, potrafi sporo poprawić i między innymi po to został stworzony. Dzięki Cher świat dowiedział się, że narzędzia można użyć też do zupełnie innych celów, bo przecież tej wokalistce trudno odmówić talentu. To właśnie dlatego Mark i Brian bali się pokazać Cher możliwości programu.
Jeśli wtedy ktoś z niego korzystał, nie chwalił się tym zbytnio na rynku, bo tacy artyści byli wyśmiewani jako osoby, które nie potrafią dobrze śpiewać. Producenci przerobili jedną z nagranych wersji "Believe" przy pomocy programu, ale nie przyznali się do tego od razu. Taylor i Rawling dopiero po paru piwach zebrali się na odwagę, żeby włączyć Cher jej singel w nowej wersji. Piosenkarka usłyszała efekty i... była zachwycona. "Przybiliśmy sobie piątkę" - wspominała Cher w "The New York Times". Artystka wiedziała jednak, że nie wszystkim spodoba się ten efekt, dlatego przed wyjściem ze studia rzuciła do Marka: "Nie pozwól nikomu tknąć tego kawałka, bo cię rozszarpię".
Oczywiście miała rację. Rob Dickins posłuchał utworu i stwierdził, że ekipę chyba poniosło z efektami na wokalu. Refren podobał się wszystkim w firmie, jednak wytwórnia chciała koniecznie zmienić zwrotki. Wtedy artystka zaprotestowała: "Po moim trupie!". To zakończyło wszelkie dyskusje i piosenka ukazała się w niezmienionej formie. Utwór błyskawicznie trafił na szczyt brytyjskiej listy przebojów, potem stał się hitem w USA i w sumie w 21 krajach wspiął się na pierwsze miejsca notowań. Cher, która miała już przecież na koncie spektakularną karierę, nie tylko wróciła do czołówki, ale też osiągnęła rzeczy, których nie udało jej się dokonać przez ponad 30 lat. "Believe" biło rekordy sprzedaży, zgarniało wszystkie możliwe nagrody i stało się jednym z największych przebojów końcówki lat 90.
"Efekt Cher"
Wokalistka dokonała czegoś jeszcze. Dzięki Cher oraz "Believe" auto-tune wszedł na salony i przestał być tylko wstydliwym narzędziem do poprawiania nagrań. Stał się za to niemal kolejnym instrumentem oraz ciekawostką, która potrafi urozmaicić piosenkę. Andy Hildebrand, twórca programu, nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Inżynier opracował coś, co miało pomóc w nagrywaniu, tuszowaniu błędów albo ratowaniu świetnych, emocjonalnych wersji utworów, które miały jakiś mały defekt.
Nie przewidział natomiast, że ktokolwiek będzie używać tego narzędzia w przesadzony sposób, do uzyskania efektu robota i że stanie się to tak popularne. W muzycznym świecie mówi się dzisiaj o "efekcie Cher", a gwieździe dziękował za to odkrycie nawet Kanye West. Wielu artystów stwierdziło, że skoro taka postać jak Cher skorzystała ze zdobyczy techniki, to oni też nie będą się powstrzymywać. Dzisiaj używanie tego narzędzia jest powszechne i jeśli spojrzycie na jakąkolwiek listę największych przebojów na świecie, to na pewno znajdziecie tam co najmniej kilka utworów z tym efektem.
Chociaż samo tworzenie piosenki było momentami nerwowe, to producenci byli zachwyceni możliwością współpracy z gwiazdą. Sama Cher, która straciła pewnie parę milionów dolarów przez to, że nie dopisała się jako jedna z autorek tekstu po wymyśleniu własnego wersu, później mogła tylko z tego żartować. "Believe" dało artystce coś cenniejszego niż pieniądze: ożywiło jej karierę. Poza tym w wywiadzie dla magazynu "Billboard" piosenkarka stwierdziła, że chyba nigdy nie bawiła się tak dobrze podczas tworzenia piosenki jak wtedy, gdy powstawało "Believe". Czy nie o to przypadkiem chodzi w muzyce?