Stuart Sutcliffe: "Piąty Beatle" zmarł 60 lat temu

Stuart Sutcliffe (pierwszy od lewej, bokiem) był ważną postacią dla The Beatles / Michael Ochs Archives / Stringer /Getty Images

Wśród inspiracji Beatlesów wymienia się najczęściej Boba Dylana czy Chucka Berry'ego. Mało mówi się jednak o przyjacielu Johna Lennona, a jednocześnie kilkuletnim członku zespołu, który zmarł nagle w wieku 21 lat. Stuart Sutcliffe miał ponoć tak wielki wpływ na muzyków, jak mało kto z ich otoczenia. "Traktował go jak Jezus Jana Chrzciciela" - mówił reżyser filmu o Beatlesach.

Stuart Sutcliffe przyszedł na świat 23 czerwca 1940 roku. Był więc najstarszy ze wszystkich członków The Beatles. Między innymi ten fakt imponował Johnowi Lennonowi, którego poznał w Liverpool College of Art. Młodzi chłopcy szybko złapali ze sobą kontakt i zostali współlokatorami. 

Stu, jak nazywał go Lennon, uchodził za jednego z najzdolniejszych na całym roku. Ze swoim talentem malarskim nie miał problemu, by od razu sprzedać swoje pierwsze dzieło. Zarobił na nim gigantyczną sumę 65 funtów, a ten sukces zachęcił go do muzyki, którą chciał od teraz tworzyć. "Gra w zespole to sława, dziewczyny, wielka sprawa Stu!" - mieli mówić mu koledzy z The Beatles, którzy liczyli, że za swoje pierwsze zarobione pieniądze kupi gitarę basową. Tak też się stało.

Reklama

Niedługo później Stuart dołączył do Paula McCartneya i George'a Harrisona. Po raz pierwszy pojawił się na scenie 17 stycznia 1960 roku. Prędko na jaw wyszło, że Sutcliffe mimo talentu malarskiego, jest kiepskim muzykiem. Nigdy nie nauczył się grać na basie, a na koncertach najczęściej stał do publiczności tyłem lub bokiem po to, by nikt nie widział, co aktualnie gra.

Jego zewnętrzny wizerunek był natomiast strzałem w dziesiątkę - bardzo wpadał w oko dziewczynom, które przychodziły na koncerty podziwiać nawet nie muzykę, ale Stuarta. Fankom ze swoim hollywoodzkim spojrzeniem, a czasem okularami przeciwsłonecznymi przypominał Jamesa Deana, który zmarł zaledwie parę lat wcześniej. 

"Musieliśmy zejść na drugi plan"

W "Antologii" McCartney opowiadał, jak zapamiętał Sutcliffe'a: "Kiedy Stu pojawił się w zespole, w okolicach Bożego Narodzenia 1959 roku, wszyscy mu trochę zazdrościliśmy i nie bardzo potrafiłem sobie z tym poradzić. Zawsze byliśmy zazdrośni o inne przyjaźnie Johna. On był starszym facetem i było jak było. Kiedy pojawił się Stuart, wyglądało na to, że zajął pozycję George'a i moją. Musieliśmy zejść na drugi plan. Stu był rówieśnikiem Johna, chodził do college'u plastycznego, był dobrym malarzem i miał reputację, jakiej my nie mieliśmy. Byliśmy nieco młodsi, chodziliśmy do ogólniaka i nie byliśmy wystarczająco poważni" - wspominał Paul.

Od basu wszystko się zaczęło - wkrótce muzycy zdołali zdobyć także wzmacniacz, a następnie perkusję. Gdy do zespołu dołączył Pete Best, mieli już możliwość grania całych utworów. Best jednak swoją urodą i "efektem świeżości" prędko przyćmił Sutcliffe'a. "Nie był dobrym muzykiem. Właściwie to nie był muzykiem do czasu, aż nie kupił gitary basowej. Wziął kilka lekcji, ćwiczył... To wszystko było bardzo szarpane, ale wtedy nie miało to znaczenia, ponieważ wyglądał fajnie" - opowiadał George Harrison

Zespół dotąd istniał jako The Quarrymen - nawiązywał do nazwy szkoły w Liverpoolu. To właśnie Stu wpadł na pomysł zmiany na inną, bardziej finezyjną. Jako wielki fan Buddy'ego Holly'ego i The Crickets zasugerował, by ich zespół nawiązywał do "żuków" - zasugerował "Beetles", które w połączeniu ze słowem beat dało początkowo "The Silver Beatles" aż po słynne "The Beatles".

Z nową energią i nazwą grupa wyruszyła na pierwszą trasę do Hamburga. Mówi się, że Paul McCartney stał się basistą właśnie ze względu na Stu - musiał zastępować go i "grać naprawdę". W Niemczech grupa poznała Astrid Kircherr, w której prędko Sutcliffe się zakochał. Ledwie dwa miesiące po pierwszym spotkaniu wzięli ślub. To ona pokazała Beatlesom słynne fryzury "mop-top", które po wybuchu Beatlemanii chciał nosić cały świat.

"Wszyscy moi znajomi w szkole artystycznej chodzili w 'fryzurze Beatlesów'. Stuart bardzo ją lubił. Był pierwszym członkiem zespołu, który zażyczył sobie, aby wydostać z jego włosów Brylcreem i poprosił mnie, abym go obcięła" - wspominała Kirchherr, która bardzo zmieniła ich zewnętrzny wizerunek. Z powodu zaangażowania miłosnego Stu stracił zapał do gry w zespole. Często też spierał się z McCartney'em, dlatego decyzja o odejściu z The Beatles była już kwestią czasu.

Sutcliffe zdecydował, że przeniesie się do Hamburga na stałe. Dostał się do Hamburg College of Art i trafił pod skrzydła Eduardo Paolozziego. "Spojrzałem na Stu. Zależało mi na tym, aby powiedział mi prawdę. On powiedziałby, czy coś jest dobre, czy nie. Byliśmy czasem dla niego okropni. Zwłaszcza Paul, który zawsze się go czepiał. Kiedyś musiałem tłumaczyć, że my go lubiliśmy" - tłumaczył John Lennon, który z perspektywy czasu zauważał, jak wiele zawdzięczał Stuartowi.

Artysta miał wiele planów, których nigdy nie przyszło mu zrealizować. Niedługo po przeprowadzce do Hamburga zaczął uskarżać się na nieustające bóle głowy, a także brak wrażliwości na światło. Niemieccy lekarze rozkładali ręce, bo nie byli w stanie zdiagnozować jego dolegliwości. 10 kwietnia 1962 roku artysta doznał udaru mózgu (wylew spowodowany był pęknięciem tętniaka; według teorii fanów u basisty pojawił się on po bójce w klubie w 1961 roku, kiedy uderzył głową w ścianę). Stuart Sutcliffe zmarł w wieku zaledwie 21 lat. 

Jego koledzy z zespołu, którzy w Hamburgu pojawili się następnego dnia, dowiedzieli się o śmierci Stu 13 kwietnia. Artysta został uhonorowany przez muzyków kilka lat później, gdy pojawił się na okładce "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Historię malarza i muzyka przypomniano również w filmie "Backbeat" z 1994 roku, który opowiadał o początkowych losach zespołu. W rolę Sutcliffe'a wcielił się Stephen Dorff

Reżyser filmu, Iain Softley twierdził, że Stuart był dla Lennona jak "Jan Chrzciciel dla Jezusa" - tak bardzo polegał na jego opiniach i wskazywał mu drogę. John miał też mocno przeżywać fakt, że Stuart pozostał w Hamburgu. "Chciał go mieć przy sobie" - opowiadał twórca filmowy.

"Krótko przed swoją śmiercią, pojawił się w Liverpoolu i bawił się z nami - prawie tak, jakby miał przeczucie, że już nigdy nas nie zobaczy" - mówił Harrison.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: beatles
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy